Laos – taki dziwny kraj

Taki dziwny kraj, który zwie się Laos

Państwo w którym nie ma Mc’donalda, jeden z najbiedniejszych krajów świata,jednak drogi na tle pozostałych państw azjatyckich jest. Kraj kontrastów gdzie bambusowe chatki przeplatają się z ekskluzywnymi willami. To właśnie Laos, kraj w którym litr whisky tańszy jest jest od wysłania kartki pocztowej.

Z Chiang Rai do Luang Prabang za połowę ceny

Od pierwszej chwili Laos wydawał nam się lekko dziwnym państwem. Rozpoczęło się od tych trunków z penisa tygrysa, kobry, a na czym się skończy to jeszcze zobaczymy. Do granicy tajsko-laotańskiej dotarliśmy na własną rękę. Przerażały nas ceny w agencjach turystycznych w Chiang Rai, w których bilety oscylowały w okolicach 1500BHT./os. To nasz 3 dniowy budżet i raczej takich wydatków chcieliśmy uniknąć. Ostatecznie pojechaliśmy miejskim autobusem do przygranicznej miejscowości Chiang Khon( 65BHT/os), potem ze stacji autobusowej stopem nad Mekong. I już staliśmy przy dwóch mocno wysłużonych budkach, z których wystawała tylko ręka strażnika oczekującego na paszporty. Byliśmy jego jedynymi klientami, także mnie sprawdzał bardzo dokładnie, porównując moje zdjęcie ze wszystkimi poszukiwanymi, których podobizny miał wywieszone w gabinecie. No cóż niestety do żadnego Taja podobny nie byłem. Dostaliśmy kolejną pieczątkę do paszportu i ruszyliśmy w stronę przystani. W malutkich łupinkach obsługiwanych przez miejscowych przejeżdża się do Laosu( koszt 40BHT) . W podróży towarzyszyły nam worki kurzych nóżek i inne podobne przysmaki. Tam przyszedł czas na wizę. I tutaj ciekawostka. Laotańczycy uzależnili koszt wizy od kraju, a właściwie regionu świata z którego pochodzisz. Do takich samych biedaków jak by zostali zakwalifikowani z Europy zachodniej jedynie Francuzi i Niemcy. Polska ma najtańszą wizę( nie wliczając w to państw azjatyckich). Jedynie 30$ na 30 dni. Najgorzej pod tym względem mają Kanadyjczycy , którzy płacą za to samo 40$. Około 15 minut czekaliśmy za zwrot paszportów i kiedy to nastąpiło mogliśmy wkroczyć na laotańską ziemię. Od razu zaklepaliśmy nocnego busa do Luang Prabang(650BHT/os) i poszliśmy na obiad. Tam raczyłem się tutejszym specjałem BeerLao. Takie to piwo że butelka 650ml kosztuje dolara, a potem suszy człowieka przez 2 dni gratis i to bez dodatkowych opłat. Ciężki przypadek, no ale przecież to piwo ryżowe więc co się dziwić. Wracając jeszcze do kosztów wyjazdu wyszło tak , że dojazd do Luang Prabang bez pomocy pośredników wyniósł nas 755BHT czyli niemal dokładnie połowę ceny oferowaną przez biura podróży w Chiang Rai.

Luang Prabang – podobno najbardziej urokliwe miasto w Azji

Luang Prabang to piękne miasto położone pomiędzy dwoma rzekami – Mekongiem i Nam Khan, wśród porośniętych lasem gór, które dają poczucie bezpieczeństwa i sprawiają, że to miejsce jest wyjątkowe. Spokój, magiczna atmosfera i świat jakby z innej bajki. Czy to na pewno Laos czy mała wioska gdzieś na francuskiej prowincji? Do miasta dotarliśmy około 5:30 rano. Sprawiło to, że od razu załapaliśmy się na buddyjskie „show”. Mnisi byli już gotowi do wyjścia na ulicę( dokładniej jest to opisane w poprzednim poście). Pomarańczowe szaty towarzyszył nam zatem niemal od początku. Poprzez tak żywy kolor zapamiętamy też Laos. Trochę czasu zajęło nam znalezienie przytulnego hostelu w atrakcyjnej cenie. Ostatecznie wynajęliśmy ogromny pokój z ciepłą wodą, internetem, balkonem, darmową kawą i bananami rano oraz widokiem na Mekong za 50000 Kip. To jakieś 6,25$ – najtaniej jak udało się nam znaleźć. Co ciekawe ten sam hostel w wysokim sezonie kosztuje 20$ na pokój i podobno ma pełne obłożenie! To gdzie my tak właściwie jesteśmy, bo chyba nie w jednym z najbiedniejszych państw świata. Luang Prabang to miasta głównie niezliczonych świątyń czyli Watów. Całe centrum historyczne wpisane jest na listę UNESCO, ze względu na kolonialna zabudowę.

Tat Kuang Si i Budda Cave

Tat Kuang Si to kaskadowy wodospad , jeden z najpiękniejszych widoków na naszej trasie! Zaledwie 30km od Luang Prabang. Nie do opisania jest to, co potrafi stworzyć natura. Dojechaliśmy tutaj z naszymi nowo poznanymi koleżankami, które nas namówiły na wycieczkę. Było warto. Niesamowite kaskady i rozpryskująca się woda w różnych kierunkach z głównego wodospadu wyglądała malowniczo . W dodatku prawie wszędzie można zażyć kąpieli w orzeźwiającej basenach , które utworzyła rzeka. Na samym szczycie wodospadu znajduje się również naturalny basen , skąd można podziwiać widok na okolicę, piękne gęste, połacie wiecznie zielonych lasów. Niewątpliwie największą atrakcją są skoki do wody. Pierwsza opcja to skok z krawędzi jednej z kaskad:) My wybraliśmy drugą , czyli skok na linie , niczym tarzan prosto do lodowatej wody. Przed wejściem do parku można zobaczyć niedźwiadki, da których utworzone jest tu centrum rehabilitacji. Można poobserwować jak leniwie sobie śpią w specjalnie przygotowanych dla nich hamakach. Wykonywały też różne dziwne akrobacje.

 

Kolejnego dnia wybraliśmy się oczywiście na skuterze na wycieczkę objazdową. Zahaczyliśmy o Budda Cave. Jaskinię w której mieści się ponad 4000 figurek Buddy. Większość pochodzi z XVIII – XX wieku, wykonana jest z drewna i pokryta czarną bądź czerwoną farbą, dodatkowo wiele z nich jest pokrytych płatkami złota. Dla Laotańczyków ma znaczenie historyczne. Początkowo jaskinia była prawdopodobnie wykorzystywana podczas obrzędów religii animistycznych, ta jaskinia akurat miała związek z duchem rzeki. W przeszłości odbywały się tutaj liczne ceremonie. Obecnie to typowa atrakcja turystyczna, która bardzo wzbogaciła pobliską wioskę. Trudno się dziwić, na samym wjeździe miejscowi rozciągnęli linkę i zakazali wjazdu. Dlaczego? Bo motor trzeba zostawić na płatnym parkingu. Cena na bilecie 5000kip, w rzeczywistości 2000kip też ich zadowoli. Droga do jaskini prowadzi przez Mekong, także 3-minutowa wycieczka na drugą stronę to kolejne 10 000kip. Potem jeszcze wejście do jaskini 20000kip i już możemy podziwiać stare, zakurzone, często zniszczone posągi Buddy w ilości 4000. Wynikiem tego w wiosce prawie każdy dom jest murowany, nie ma bambusowych rozlatujących się chatek tak jak na całej trasie. Po prostu żyje się tu na bogato.

Co roku w okresie obchodów Nowego Roku mieszkańcy Luang Prabang odbywają do jaskini pielgrezymkę

Whisky Village

W drodze powrotnej mieliśmy okazje zobaczyć jak się produkuję laotańską whisky. Powiedzmy sobie szczerze, że te widok przyprawił nas prawie o ból głowy. Wielkie baniaki jak na smołę, w nich jakieś dziwne szmaty. Wszystko to podgrzewa się na ognisku, unosi się bliżej nie zidentyfikowany zapach. Zaraz obok gliniane baniaki, jeden z nich Pani otwiera i i każe wąchać. SFERMENTOWANY RYŻ i taki odór, że szok. Za chwilę Pani podstawia kieliszek i nalewa jeszcze gorącego napoju. Jak piliście kiedyś ciepłą wódkę to wiecie o co chodzi, jak nie to lepiej nie próbujcie. Odwracamy się w drugą stronę tam ktoś wsypuje ryż, tam wysypuje, wokół pełno kur i kaczek, które oczekują spadających ziarenek. Gdzieś z tyłu stoją zakurzone butelki i banderole. Whisky już prawie jest gotowa do spożycia.

Zdecydowanie przyjemniej oglądało się napój już przygotowany do spożycia. Oprócz standardowych butelek, mogliśmy w jednym miejscu oglądać tak różnorodną florę i faunę Laosu. W każdej butelce znajdował się inny wąż, razem było ich z 50.Węże, żmije zielone,białe, w paski, w cętki, duże, małe do wyboru do koloru. Do tego skorpiony, jaszczurki i źdźbła trawy – może to taka nasza żubrówka. Laotańczycy do butelki są chyba wstanie włożyć wszystko!

Wiejska impreza

Nie przypuszczaliśmy, że zwiedzanie zakończymy już około 13:00. W drodze do kolejnego wodospadu, zjechaliśmy do pobliskiej wioski, aby trochę od kuchni przyjrzeć się życiu miejscowej ludności. Wjeżdżamy, a tutaj impreza. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby się temu przyjrzeć. Po chwili grupa kobiet zaczyna nas wołać i zachęcać do zajęcia miejsca. Wokół jakieś 200 osób, atmosfera istnie szampańska. Piwo leje się strumieniami, a właściwie butelkami. Siadamy i wtedy się zaczęło. Jedna osoba przynosi nam sticky rice, kolejna jakieś mięso duszone z warzywami, pomarańcze, piwo … i w ogóle wszystko co było wokół. Po chwili dosiada się pierwszy gość, otwiera nam piwo i wznosi toasty. My nic po laotańsku, on nic po angielsku, ale gada non stop. Toasty wznosił z częstotliwością co trzy zdania. Pierwsze piwo poszło, kolejne. Tak dosiadali się raz po raz nowi uczestnicy biesiady. Nie minęło kilka kolejnych minut, a zostaliśmy wyrwani do tańca ludowego. Na szczęście nie było to żaden Krakowiak i daliśmy jakoś radę. Ruchy polegały tylko na obracaniu dłońmi i powolnym przemieszczaniu się w kółeczku. Ufff, ale byliśmy rozchwytywani. W międzyczasie udało nam się dowiedzieć, że jest to impreza z okazji zakończenia jakiś regat. Właściwie to najpierw mówili nam, że regaty są o 17, ale o 16 impreza dobiegał końca i każdy mówił, że idzie spać. Myślę, że ciężko byłoby im także wiosłować w tym stanie. My pod koniec też musieliśmy przystopować bo czekał nas jeszcze powrót do domu. Folklor i cała zabawa to dla nas niepowtarzalne doświadczenia i właśnie dla takich kwiatków się podróżuje.

 

Więcej  zdjęć znajdziecie na na stronie Świat PodróżnikówKLIKAJĄC  ->TUTAJ

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *