Zakochani w Chiang Rai

Biała Świątynia

Trasę z Chiang Mai do Chiang Rai pokonaliśmy stopem. Tajlandia to wręcz wymarzone miejsce do uprawiania tej dyscypliny sportu. 10 minut i już siedzieliśmy w samochodzie przemiłego Taja, który wiózł nas prosto do celu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze przepyszna kawę i odwiedziliśmy białą świątynię, która znajduje się 15km od miasta. Wat Rong Khun to współczesna buddyjsko-hinduistyczna budowla. Jej budowę rozpoczęto w 1997roku. Mimo że nie przedstawia ona żadnej wartości historycznej to już jest nie lada atrakcja turystyczną. Głównie dlatego, że najzwyczajniej w świecie jest inna niż wszystkie pozostałe świątynie, zadziwia swą ekstrawagancją i odważnie nawiązuje do współczesności. Do tego jest wręcz olśniewająca, szczególnie w blasku Słońca. Podczas naszej wizyt było nieco pochmurno także tego efektu, aż tak nie odczuliśmy. Planowaliśmy tam powrót dnia kolejnego, ale Chiang Rai i okolice okazały się tak magicznym miejscem, że chyba się w nim zakochaliśmy!

Ananasowo mi!

Co zrobilibyśmy bez skutera? Chyba niewiele. Kolejna wycieczka była jak do tej pory najlepsza. Dlaczego? Ano pewnie dlatego, że trochę się zapędziliśmy. Wszystko zaczęło się od spełnienia Jaśminkowego marzenia. Zjechaliśmy z głównej drogi w miejscu, w którym stał wielki ANANAS! Po kilku kilometrach dojechaliśmy do ananasowej uprawy. Nawet nie wiecie jak śmiesznie rosną te popularne owoce. Biegaliśmy po polach jak małe dzieci. Na jednych już po zbiorach, na innych małe ananaski jeszcze z kwiatkami a na ostatnim wielkie, pyszne owoce idealne do jedzenia. Co tu dużo mówić – musieliśmy skosztować! Wieczorem mieliśmy zatem ananasową ucztę! A jak rosną ananasy? Popatrzcie sami! Zdjęcia poniżej.

Herbaciana degustacja

Następnie udaliśmy się do miejscowości Mae Salong. W sumie rano z tego zrezygnowalismy, ale ostatecznie wyrzuciło nas na tę trasę gdy mieliśmy do pokonania już tylko 40km. Szybka decyzja i już pędziliśmy do celu. Tak długo dopóki nie zaczęły się górki, góreczki aż w końcu góry! Nasza magiczne maszyna o pojemności 100CC miała duże problemy. Ostatnie kilka kilometrów wlekliśmy się po niemal pionowych podjazdach. Tak wolne tempo wjazdu miało jednak swoje dobre strony – podziwialiśmy magiczne krajobrazy, doliny i górskie szczyty, które od alpejskiego krajobrazu różnił tylko brak śniegu. Nasza wspinaczka została finalnie nagrodzona z nawiązką. Miejscowość jest tajskim centrum herbaty i kawy. Zbocza gór obrastają herbaciane krzewy, z gatunku oolong. Odmian jest kilkanaście, a najbardziej popularne numer 12 i 17;) Podczas degustacji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat tutejszego specjału. Co ciekawe liście zbiera się raz na 45 dni w porze deszczowej i raz na około 60 dni w porze suchej. Potem przechodzą obróbkę termiczną, są suszone w specjalnych maszynach. Im dłużej wypalamy tym intensywniejszy jest smak. Z 5 kilogramów świeżych liści wytwarza się 1 kilogram herbaty. Produkcje herbaty na tych terenach rozpoczęli Chińczycy, jeszcze w czasach gdy było to ich terytorium. Później uprawiano tutaj opium, w momencie gdy rząd tajski zaczął z tym intensywnie walczyć i zakazał tego procederu herbatka powróciła do łask.

Ludy górskie i ostry zjazd w dół

Okolice Mae Salong to także liczne wioski ludów górskich. Plemion, które zamieszkują te tereny od lat, praktykując swoje tradycje i zwyczaje. Zapędziliśmy się wąskimi, dróżkami do kilku z nich. Pozwoliło nam to podziwiać wioski zamieszkiwane przez ludy Akha, Lahu, Lisu. Wizyta potwierdziła nasze przypuszczania. Ludzie żyją tutaj normalnie, zwyczajnie jak my. Niektórzy tak jak nasi górale, byli ubrani w swoje tradycyjne stroje, a większość miała podobne ubrania do naszych, a tradycyjne stroje przywdziewają tylko od święta. Dla większości dżinsy, t-shirt i komórka to norma, do tego przed niemal każdym domem stoi skuter. Trzeba być bardzo naiwnym, aby sądzić, iż ludzie żyją tutaj bez elektryczności czy kontaktu z światem współczesnym. Oczywiście widzieliśmy zarówno bogate, jak i mocno podupadające gospodarstwa. Spotykaliśmy wiele, głównie starszych kobiet w tradycyjnych chustach, które chroniły je przed słońcem. Prawdziwe perełki też się trafiły – 2 Pani ubrane w tradycyjny strój Akha minęliśmy na swojej drodze. Maszerowały kilka kilometrów do wioski, jedna z nich uśmiechnęła się szeroko i zachęcała do zrobienia zdjęcia. Mieliśmy wrażenie, że otaczają nas sami weseli ludzie, świat tutaj wydawał się taki inny, bardziej naturalny i prawdziwy. Kilka godzin spędzonych Mae Salong, to chwile, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci! Ledwo co z niego wyjechaliśmy, a już planujemy powrót podczas następne ekspedycji:)A co do wyjazdu i zjazdu to był on trochę ekstremalny. Nasz mocno nadwyrężony na górskich drogach motor zaczął odmawiać posłuszeństwa. Zjeżdżaliśmy po równi pochyłej już dobre kilka minut po czym zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym. Jaśminka poszła robić zdjęcia, a ja zacząłem delikatnie staczać się w dół. Co się okazało? Klocki hamulcowe tak się przegrzały, że przestały hamować. Niezła buba się szykowała, ale na szczęście dalej nie było już tak stromo i drugi hamulec wystarczył, aby dojechać do kolejnego miejsca

Long Neck i całą reszta ludzi w ZOO

Ostatnim punktem naszej całodniowej wycieczki była wizyta w rezerwacie. Już przed wyjazdem z Chiang Rai w hostelu usłyszeliśmy : „ Wiecie, że to nie natura? To takie ludzkie Zoo”. Wiem, słyszeliśmy, ale chcieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze. W okolicy Chiang Rai są 2 rezerwaty, a właściwie sztucznie wybudowane wioski, w których zamknięto między innymi kobiety z plemion Akha, Lahu( te same, które widzieliśmy w górach), Palong(z wielkimi uszami) oraz Along Neck Karen( z długimi szyjami). Te ostatnie są główną atrakcja, która przyciąga turystów. Padang to plemię, które wywodzi się ze wschodniej Birmy. Tam też ciągle żyje około 7000członków tej niezwykle oryginalnej społeczności. Region ten nazywany krainą kobiet-żyraf jest w często nie dostępny dla nikogo, ze względu na zmieniającą się ciągle sytuacje polityczna w Myanmar. Wejście do rezerwatu kosztuje oficjalnie 300BHT ( my płaciliśmy 200BHT – wiadomo negocjacje) . Niestety prawda wygląda dość brutalnie. Cała wioska to niezła szopka, w której każdy sprzedaje pseudo pamiątki. My byliśmy tam późnym wieczorem, większość osób się kąpała, albo szybko w pośpiechu ubierała „tradycyjne” stroje. Jedynie long neck, cierpliwie siedział na swoich miejscach, ustawiały się do zdjęć i wręcz z kamiennymi twarzami patrzyły głęboko w obiektyw kamery. Może powinniśmy się tam głupio czuć i jakoś zlitować się nad ich sytuacją? Z drugiej jednak strony popatrzcie na to – skoro 70km większa część ludności plemiennej żyje w normalnych wioskach to po co ktoś daj się zamykać w rezerwacie? No właśnie jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Po prostu tak łatwiej zarobić i większość mieszkańców dlatego tam siedzi. Turyści przyjadą, wrzucą do „”Tip boxa”, zapłacą wstęp, coś tam kupią i dobrze się nam żyje. Z Long Neck sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Uciekli oni do Tajlandii, w wyniku represji jakie spotykały ich w Birmie. Większość bez paszportów, dokumentów także są tutaj nielegalnie. Rząd pozwolił im zostać, ale pod warunkiem, że nie będą się przemieszczać. W momencie gdy pojawiła się dla nich możliwość powrotu wszystkim było to nie na rękę. Plemię dobrze się zadomowiło jako tutejsza atrakcja turystyczna, czerpiąc z tego korzyści i spokojnie egzystując, a tajski rząd widząc korzyści dla siebie także nie naciska na usunięcie ich z terytorium Tajlandii. Tym sposobem powstała maszynka do robienia pieniędzy, której kołem napędowym są obręcze na ich szyjach. W plemieniu Long Neck dziewczynkom od małego zakłada się metalowe obręcze wokół szyi. Ma się wrażenie, że szyje są mega wydłużone, w rzeczywistości efekt ten powstaje poprzez obniżenie kości obojczyka. Po czasie wiotczeją mięśnie szyi, a zdjęcie obręczy grozi urazem kręgosłupa. Z biegiem lat kobietom dokładane są kolejne okręgi.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *