Plotki i ploteczki o Vang Vieng

Piękna Azja

Vang Vieng to kolejne miejsce podczas naszej podróży które można zaliczyć do jednego z piękniejszych. Tak wiem , piszemy to ostatnio prawie w każdym poście. Jednak północ Tajlandii i Laos naprawdę zachwyciły nas naturą i swoją autentycznością. Tak jak wygląda Laos, wyobrażaliśmy sobie większość Azji. Jadąc z Luang Prabang do Vang Vieng widzieliśmy przydrożne wioski, w których czas się zatrzymał, a ludzie mieszkają w domkach z bambusa. Droga była niezwykle kręta i wychylając się przez okno można było zobaczyć górską przepaść. Raz po raz pojawiali się ludzie na tej drodze, nie wiadomo skąd, bo w przeciągu kilku kilometrów nic nie było. Po przyjrzeniu się dokładniej dostrzegliśmy , że na tych stromych zboczach, także są chatki a co lepsze, pola uprawne na których miejscowi hodowali różne warzywa. Niesamowite jest to, że na tak spadzistym terenie ( nie było tarasów) można uprawiać z powodzeniem różnego rodzaju rośliny.

Prysznic na wiosce

Jazda autobusem była niesamowitym doświadczeniem i smakowaniem miejscowego folkloru. Ludzie nie mają łazienek , jednak przy drodze z górskich zboczy wystają często rury, z których leci woda, to tutaj miejscowi zażywają kąpieli. Czasem w niektórych wioskach można zobaczyć coś na wzór „publicznych łaźni”, mały betonowy budyneczek, w którym jest zbiornik z wodą i wystaje z niego kilka kranów. To tutaj zbierają się mieszkańcy wioski na wieczorną toaletę.

Jesteśmy w niebie

Oprócz tej całej kulturowej otoczki to są jeszcze niesamowite przykuwające uwagę widoki. Droga do Vang Vieng położona jest w górach co dostarcza wspaniałych wrażeń, szczególnie gdy chmury delikatnie przykrywają wierzchołki wzniesień,  a momentami się przez nie zwyczajnie przejeżdża.

Ploteczki o Vang Vieng

O Vang Vieng słyszeliśmy tylko to , że jest to najbardziej imprezowe miejsce w Laosie, że można spływać cały dzień na dętkach i zatrzymywać się co rusz w kolejnym barze. Już w Kambodży słyszeliśmy, że ta atrakcja nas ominie, ze względu na tragiczny wypadek. Okazało się, że kilka tygodni przed naszym przyjazdem tutaj spływ na dętkach (teoretycznie ) zamknęli co pozbawiło miasto głównej atrakcji. W przewodniku Lonely Planet Vang Vieng jest opisywane jako najbardziej niebezpieczne miejsce dla turystów w Laosie. Właśnie ze względu na tubing(spływ na dętkach), co roku ginie w nurcie rzeki kilkadziesiąt osób, głównie ze względu zbyt duże spożycie alkoholu i innych środków odurzających. (Podobno wzdłuż rzeki są bary z grzybkami, opium, alkoholem itd.) Piszę podobno, bo zrezygnowaliśmy z tej rozrywki na koszt innej. Okazało się, że na dętkach można było spływać, ale to bary były pozamykane ( zalecenie rządu), bo kilka tygodni wcześniej rzeka zabrała ze sobą kilka zalanych w trupa duszyczek.

Nie tylko Tubing

Vang Vieng okazał się pięknym miejscem , położonym w dolinie otoczone ze wszystkich stron wapiennymi górami, które pokryte są dywanem lasu deszczowego. Wszystko razem wygląda obłędnie. Miasteczko ma wiele do zaoferowania jeśli chodzi o różnego rodzaju sporty, nie koniecznie ekstremalne. Speleolodzy będą w siódmym niebie. Jaskinie krasowe, ciągną się przez kilka kilometrów, kras który tu utworzyła natura przez lata jest oszałamiający. Wstępy to większości jaskiń to zaledwie 10 000 kip. i już można się poczuć jak Indiana Jones poszukujący kolejnych skarbów. W większości miejsc można wynająć przewodnika, który również za ok 10 000 oprowadzi po najodleglejszych zakątkach jaskiń. Widzieliśmy wielu śmiałków wybierających się tutaj tylko w japonkach, jednak nie jest to dobry pomysł. Większość z nich wracała na boso i z uszkodzonymi butami w ręku. W środku zazwyczaj jest po prostu ślisko. Co Labi przypłacił wywrotką na wejściu do jednej z grot. Wyobraźcie sobie plecak który nagle został przykryty warstwą błota i zieloną koszulkę, która zmieniła kolor na brązowy.O spodniach nie wspominamy

Skuter – nasz ulubiony azjatycki środek transportu

Już w wielu miejscach używaliśmy skutera więc im tym razem był to dobry pomysł. Nawet dla samej przejażdżki po okolicy – było warto. Na początek pojechaliśmy do jaskini , która okazała się „podróbką” innej . Miejscowi się wycwanili i wiele jaskiń ma podobne nazwy do tych, które są rekomendowane w przewodniku Lonely Planet. Niewątpliwie ten trick i tym razem im się udał. Jednak jak już przejechaliśmy kawał wyboistej drogi to zdecydowaliśmy się zobaczyć jaskinię. Byliśmy tylko my i kilka nietoperzy , które ewidentnie denerwowały błyski naszych latarek. Piękne nacieki, kras , wszystko wyglądało jak z bajki. A w dodatku to, że chodziliśmy gdzie chcieliśmy.

Kolejnym miejscem była jaskinia Tham Nam do której wpływa się na dętkach. W międzyczasie dołączył się do nas młody chłopak i pokazywał nam różne przejścia,ciekawe miejsca. Sami nigdy byśmy tego nie zobaczyli i było bardzo wesoło. Do momentu, gdy nagle po wyjściu z jaskini chłopak powiedział, że mamy mu zapłacić. Może nas teraz źle zrozumiecie, ale chyba każdy woli być wcześniej poinformowanym i mieć czarno na białym za co się płaci. Po prostu czuliśmy się w pewien sposób oszukani, a z drugiej strony po raz kolejni poczuliśmy się jakby miejscowi traktowali nas jak worek pieniędzy bez dna. Sytuacja się trochę zaogniła w momencie gdy kategorycznie mu podziękowaliśmy. Chłopaczek naprężył się jak młody kogucik, zacisnął pięści i zagroził, że wezwie zaraz pomoc z wioski jak mu nie zapłacimy. Na to Labi powiedział, że zaraz zadzwoni po policję, armię i do ambasady. To nieszczęśnika przekonało, żeby się wycofać… To ni był jednak koniec przygód.Po powrocie do skutera okazało się, że stacyjka jest nie sprawna. Nie wiadomo czy coś się zablokowało, czy ktoś w ten sposób próbował się zemścić i napchał tam czegoś. Na szczęście jeden z miejscowych kierowów odłączył dwa kabelki i udało się ruszyć. Bez migaczy, wskaźnika paliwa i całej pozostałej elektryki wróciliśmy do Vang Vieng i na szczęście jakoś udało odzyskać się paszport. Resztę zwiedzania przełożyliśmy na kolejny dzień.

Jazda – ciąg dalszy

Kolejny dzień również spędziliśmy na skuterze podziwiając piękne widoki i wioski. Przy okazji zahaczyliśmy o jaskinię Tham Phu Kham ( blue Lagoon) bardzo fajnie przygotowane miejsce na piknik. Aby dojść do jaskini trzeba się wspiąć kawałek do góry. Na dole, po spenetrowaniu jaskini można orzeźwić się w niebieskawej wodzie, skacząc do niej na linie.

Vang Vieng okazało się cichym i spokojnym miejscem , wbrew temu co wszyscy mówili. W całym Laosie wszystkie sklepy, bary i restauracje zamykają się przed godziną 24. Być może sprawiła to zła fama związana z zamknięciem tubingu. Jednak z powodzeniem można by tu spędzić tydzień i się nie nudzić, a uprawiając wspinaczkę, penetrować jaskinię, pomieszkać z miejscowymi, popływać w turkusowych strumieniach lub po prostu zrelaksować się nad brzegiem rzeki. Jest to niewątpliwie jedno z najbardziej malowniczo położonych miejsc jakie zobaczyliśmy.

 

Więcej zdjęć z Laosu znajdziecie na naszym profilu na FB tutaj

oraz TUTAJ

Laos – taki dziwny kraj

Taki dziwny kraj, który zwie się Laos

Państwo w którym nie ma Mc’donalda, jeden z najbiedniejszych krajów świata,jednak drogi na tle pozostałych państw azjatyckich jest. Kraj kontrastów gdzie bambusowe chatki przeplatają się z ekskluzywnymi willami. To właśnie Laos, kraj w którym litr whisky tańszy jest jest od wysłania kartki pocztowej.

Z Chiang Rai do Luang Prabang za połowę ceny

Od pierwszej chwili Laos wydawał nam się lekko dziwnym państwem. Rozpoczęło się od tych trunków z penisa tygrysa, kobry, a na czym się skończy to jeszcze zobaczymy. Do granicy tajsko-laotańskiej dotarliśmy na własną rękę. Przerażały nas ceny w agencjach turystycznych w Chiang Rai, w których bilety oscylowały w okolicach 1500BHT./os. To nasz 3 dniowy budżet i raczej takich wydatków chcieliśmy uniknąć. Ostatecznie pojechaliśmy miejskim autobusem do przygranicznej miejscowości Chiang Khon( 65BHT/os), potem ze stacji autobusowej stopem nad Mekong. I już staliśmy przy dwóch mocno wysłużonych budkach, z których wystawała tylko ręka strażnika oczekującego na paszporty. Byliśmy jego jedynymi klientami, także mnie sprawdzał bardzo dokładnie, porównując moje zdjęcie ze wszystkimi poszukiwanymi, których podobizny miał wywieszone w gabinecie. No cóż niestety do żadnego Taja podobny nie byłem. Dostaliśmy kolejną pieczątkę do paszportu i ruszyliśmy w stronę przystani. W malutkich łupinkach obsługiwanych przez miejscowych przejeżdża się do Laosu( koszt 40BHT) . W podróży towarzyszyły nam worki kurzych nóżek i inne podobne przysmaki. Tam przyszedł czas na wizę. I tutaj ciekawostka. Laotańczycy uzależnili koszt wizy od kraju, a właściwie regionu świata z którego pochodzisz. Do takich samych biedaków jak by zostali zakwalifikowani z Europy zachodniej jedynie Francuzi i Niemcy. Polska ma najtańszą wizę( nie wliczając w to państw azjatyckich). Jedynie 30$ na 30 dni. Najgorzej pod tym względem mają Kanadyjczycy , którzy płacą za to samo 40$. Około 15 minut czekaliśmy za zwrot paszportów i kiedy to nastąpiło mogliśmy wkroczyć na laotańską ziemię. Od razu zaklepaliśmy nocnego busa do Luang Prabang(650BHT/os) i poszliśmy na obiad. Tam raczyłem się tutejszym specjałem BeerLao. Takie to piwo że butelka 650ml kosztuje dolara, a potem suszy człowieka przez 2 dni gratis i to bez dodatkowych opłat. Ciężki przypadek, no ale przecież to piwo ryżowe więc co się dziwić. Wracając jeszcze do kosztów wyjazdu wyszło tak , że dojazd do Luang Prabang bez pomocy pośredników wyniósł nas 755BHT czyli niemal dokładnie połowę ceny oferowaną przez biura podróży w Chiang Rai.

Luang Prabang – podobno najbardziej urokliwe miasto w Azji

Luang Prabang to piękne miasto położone pomiędzy dwoma rzekami – Mekongiem i Nam Khan, wśród porośniętych lasem gór, które dają poczucie bezpieczeństwa i sprawiają, że to miejsce jest wyjątkowe. Spokój, magiczna atmosfera i świat jakby z innej bajki. Czy to na pewno Laos czy mała wioska gdzieś na francuskiej prowincji? Do miasta dotarliśmy około 5:30 rano. Sprawiło to, że od razu załapaliśmy się na buddyjskie „show”. Mnisi byli już gotowi do wyjścia na ulicę( dokładniej jest to opisane w poprzednim poście). Pomarańczowe szaty towarzyszył nam zatem niemal od początku. Poprzez tak żywy kolor zapamiętamy też Laos. Trochę czasu zajęło nam znalezienie przytulnego hostelu w atrakcyjnej cenie. Ostatecznie wynajęliśmy ogromny pokój z ciepłą wodą, internetem, balkonem, darmową kawą i bananami rano oraz widokiem na Mekong za 50000 Kip. To jakieś 6,25$ – najtaniej jak udało się nam znaleźć. Co ciekawe ten sam hostel w wysokim sezonie kosztuje 20$ na pokój i podobno ma pełne obłożenie! To gdzie my tak właściwie jesteśmy, bo chyba nie w jednym z najbiedniejszych państw świata. Luang Prabang to miasta głównie niezliczonych świątyń czyli Watów. Całe centrum historyczne wpisane jest na listę UNESCO, ze względu na kolonialna zabudowę.

Tat Kuang Si i Budda Cave

Tat Kuang Si to kaskadowy wodospad , jeden z najpiękniejszych widoków na naszej trasie! Zaledwie 30km od Luang Prabang. Nie do opisania jest to, co potrafi stworzyć natura. Dojechaliśmy tutaj z naszymi nowo poznanymi koleżankami, które nas namówiły na wycieczkę. Było warto. Niesamowite kaskady i rozpryskująca się woda w różnych kierunkach z głównego wodospadu wyglądała malowniczo . W dodatku prawie wszędzie można zażyć kąpieli w orzeźwiającej basenach , które utworzyła rzeka. Na samym szczycie wodospadu znajduje się również naturalny basen , skąd można podziwiać widok na okolicę, piękne gęste, połacie wiecznie zielonych lasów. Niewątpliwie największą atrakcją są skoki do wody. Pierwsza opcja to skok z krawędzi jednej z kaskad:) My wybraliśmy drugą , czyli skok na linie , niczym tarzan prosto do lodowatej wody. Przed wejściem do parku można zobaczyć niedźwiadki, da których utworzone jest tu centrum rehabilitacji. Można poobserwować jak leniwie sobie śpią w specjalnie przygotowanych dla nich hamakach. Wykonywały też różne dziwne akrobacje.

 

Kolejnego dnia wybraliśmy się oczywiście na skuterze na wycieczkę objazdową. Zahaczyliśmy o Budda Cave. Jaskinię w której mieści się ponad 4000 figurek Buddy. Większość pochodzi z XVIII – XX wieku, wykonana jest z drewna i pokryta czarną bądź czerwoną farbą, dodatkowo wiele z nich jest pokrytych płatkami złota. Dla Laotańczyków ma znaczenie historyczne. Początkowo jaskinia była prawdopodobnie wykorzystywana podczas obrzędów religii animistycznych, ta jaskinia akurat miała związek z duchem rzeki. W przeszłości odbywały się tutaj liczne ceremonie. Obecnie to typowa atrakcja turystyczna, która bardzo wzbogaciła pobliską wioskę. Trudno się dziwić, na samym wjeździe miejscowi rozciągnęli linkę i zakazali wjazdu. Dlaczego? Bo motor trzeba zostawić na płatnym parkingu. Cena na bilecie 5000kip, w rzeczywistości 2000kip też ich zadowoli. Droga do jaskini prowadzi przez Mekong, także 3-minutowa wycieczka na drugą stronę to kolejne 10 000kip. Potem jeszcze wejście do jaskini 20000kip i już możemy podziwiać stare, zakurzone, często zniszczone posągi Buddy w ilości 4000. Wynikiem tego w wiosce prawie każdy dom jest murowany, nie ma bambusowych rozlatujących się chatek tak jak na całej trasie. Po prostu żyje się tu na bogato.

Co roku w okresie obchodów Nowego Roku mieszkańcy Luang Prabang odbywają do jaskini pielgrezymkę

Whisky Village

W drodze powrotnej mieliśmy okazje zobaczyć jak się produkuję laotańską whisky. Powiedzmy sobie szczerze, że te widok przyprawił nas prawie o ból głowy. Wielkie baniaki jak na smołę, w nich jakieś dziwne szmaty. Wszystko to podgrzewa się na ognisku, unosi się bliżej nie zidentyfikowany zapach. Zaraz obok gliniane baniaki, jeden z nich Pani otwiera i i każe wąchać. SFERMENTOWANY RYŻ i taki odór, że szok. Za chwilę Pani podstawia kieliszek i nalewa jeszcze gorącego napoju. Jak piliście kiedyś ciepłą wódkę to wiecie o co chodzi, jak nie to lepiej nie próbujcie. Odwracamy się w drugą stronę tam ktoś wsypuje ryż, tam wysypuje, wokół pełno kur i kaczek, które oczekują spadających ziarenek. Gdzieś z tyłu stoją zakurzone butelki i banderole. Whisky już prawie jest gotowa do spożycia.

Zdecydowanie przyjemniej oglądało się napój już przygotowany do spożycia. Oprócz standardowych butelek, mogliśmy w jednym miejscu oglądać tak różnorodną florę i faunę Laosu. W każdej butelce znajdował się inny wąż, razem było ich z 50.Węże, żmije zielone,białe, w paski, w cętki, duże, małe do wyboru do koloru. Do tego skorpiony, jaszczurki i źdźbła trawy – może to taka nasza żubrówka. Laotańczycy do butelki są chyba wstanie włożyć wszystko!

Wiejska impreza

Nie przypuszczaliśmy, że zwiedzanie zakończymy już około 13:00. W drodze do kolejnego wodospadu, zjechaliśmy do pobliskiej wioski, aby trochę od kuchni przyjrzeć się życiu miejscowej ludności. Wjeżdżamy, a tutaj impreza. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby się temu przyjrzeć. Po chwili grupa kobiet zaczyna nas wołać i zachęcać do zajęcia miejsca. Wokół jakieś 200 osób, atmosfera istnie szampańska. Piwo leje się strumieniami, a właściwie butelkami. Siadamy i wtedy się zaczęło. Jedna osoba przynosi nam sticky rice, kolejna jakieś mięso duszone z warzywami, pomarańcze, piwo … i w ogóle wszystko co było wokół. Po chwili dosiada się pierwszy gość, otwiera nam piwo i wznosi toasty. My nic po laotańsku, on nic po angielsku, ale gada non stop. Toasty wznosił z częstotliwością co trzy zdania. Pierwsze piwo poszło, kolejne. Tak dosiadali się raz po raz nowi uczestnicy biesiady. Nie minęło kilka kolejnych minut, a zostaliśmy wyrwani do tańca ludowego. Na szczęście nie było to żaden Krakowiak i daliśmy jakoś radę. Ruchy polegały tylko na obracaniu dłońmi i powolnym przemieszczaniu się w kółeczku. Ufff, ale byliśmy rozchwytywani. W międzyczasie udało nam się dowiedzieć, że jest to impreza z okazji zakończenia jakiś regat. Właściwie to najpierw mówili nam, że regaty są o 17, ale o 16 impreza dobiegał końca i każdy mówił, że idzie spać. Myślę, że ciężko byłoby im także wiosłować w tym stanie. My pod koniec też musieliśmy przystopować bo czekał nas jeszcze powrót do domu. Folklor i cała zabawa to dla nas niepowtarzalne doświadczenia i właśnie dla takich kwiatków się podróżuje.

 

Więcej  zdjęć znajdziecie na na stronie Świat PodróżnikówKLIKAJĄC  ->TUTAJ

Buddyjskie rozmyślania …

Buddyzm

Przed przyjazdem do Azji wiedzieliśmy niewiele, mieliśmy jego mglisty zarys. Po przyjeździe tutaj pojawiły się pytania, a dlaczego? A skąd? A po co?

Jak każda religia, ciężko ją zrozumieć i poznać w tak krótkim czasie opierając się tylko na ogólnych informacjach i przekazach od towarzyszy podróży. Przede wszystkim ciężkim to zrozumienia jest fakt, iż jest to religia bez… boga. W Buddyzmie nikt nie wznosi swoich modłów do boga,dlatego też jest nazywany częściej filozofią życiową , niż religią. Można się też spotkać z innym określeniem – religia nieteistyczna Myślę, że to jest trudne do zaakceptowania tym bardziej, że (chyba) wszystkie inne religie opierają się właśnie na tym, że ktoś nad nami czuwa, do kogoś się modlimy. To samo dotyczy stworzenia świata. Tutaj nie ma aktu stworzenia świata, który od zawsze przewijał się w naszej kulturze, mitologii, Piśmie Świętym . Buddyści uważają, że wszystko co nas otacza jest zamknięty kołem w którym na przemian wszystko się rodzi i umiera, ale nigdy nie było początku.

Buddyści wierzą, że po śmierci narodzą się powtórnie, jednak to w jakiej postaci zależy tylko i wyłącznie od popełnianych przez nich uczynków za życia. Jeśli będą dobrze żyć to urodzą się w lepszej rodzinie, będą mieli lepsze życie. Jeżeli zachowywali się, źle to prawdopodobnie narodzą się jako zwierzę. Ale czemu zwierzę ma mieć gorsze życie od człowieka? Dlatego, że nie może być tak blisko Buddy jak człowiek.

Pomarańczowo mi

Tym co najbardziej kojarzy się z Buddyzmem są mnisi. Można ich spotkać wszędzie i poznać po charakterystycznych pomarańczowych strojach. W każdym kraju ta religia delikatnie się różni. W Tajlandii mnichem może zostać każdy i na ile czasu chce. Oczywiście mowa o mężczyznach, którzy spełniając kilka warunków mogą zostać mnichem na tydzień, dwa lub dłużej. Po tym jak rozmawialiśmy z Tajami na ten temat, niektórzy z tego powodu nie darzą mnichów takim szacunkiem jak np. tych w Laosie. W Laosie funkcjonuje to w ten sposób , że rodzice wysyłają swojego syna w wieku 6-7 lat aby pobierał nauki w świątyni. Twierdza,że jeżeli chłopak od małego kształci się w buddyjskim duchu to będzie lepszym człowiekiem. W wieku ok 15 lat może podjąć decyzję, czy chce dalej podążać ścieżką wyznaczoną przez Buddę, czy chce kształcić się w innym kierunku, bądź też założyć rodzinę.

Post przez całe życie

Aby być dobrym mnichem trzeba przestrzegać około 270 zasad m.in. nie palić , nie spożywać alkoholu , nie biegać. Jeżeli chodzi o jedzenie to rano mnisi wychodzą ze swoimi miskami i zbierają od wiernych ofiarę. W całym ofiarowaniu pożywienia dla mnichów jest zaklęta głębsza ideologia. Otóż ludzie rozdając mnichom jedzenie, ofiarują im swoje prośby, radości i smutki, równocześnie , mnisi są pośrednikami i to oni oddają porcję swojego jedzenia Buddzie lub biednym ludziom, którzy tego potrzebują. Sami byliśmy światkami, jak za szeregiem ofiarodawców stały dzieci z reklamówkami i oczekiwały na dary od mnichów.

Luang Prabang – miasto mnichów

Luang Prabang to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Laosie. Czwarte pod względem wielkości, jednak życie toczy się tu spokojnie i powoli jak w niejednej z górskich wiosek.

Miasteczko położone jest pomiędzy dwiema rzekami, Mekongiem i Nam Khan, jest wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Fani świątyń buddyjskich z pewnością mają co tu robić. Ale to nie jest jedyna atrakcja. Jedna z najbardziej charakterystycznych i wyróżniających to miejsce na tle innych to procesja mnichów, odbywająca się codziennie około godziny 6 rano. Mnisi ubrani w swoje pomarańczowe stroje wychodzą gęsiego ze świątyń ze swoimi miskami i zbierają od wiernych pokarm, który musi im wystarczyć na cały dzień. Może nie do końca cały , bo teoretycznie , wg ichniejszych zasad mnisi powinni spożyć swoje jedzenie do godziny 11 rano.

Niewątpliwie procesja robi wrażenie, z ciemności około godziny 5:30 turyści i mieszkańcy miasteczka z różnych stron schodzą się na ulice uczęszczane codziennie rano przez mnichów. Kiedy powoli opada noc i wstaje słońce ukazują się mnisi w ciszy przechodzący przez miasto. Wygląda to bardzo malowniczo, szczególnie w otoczeniu starych kolonialnych budynków i świątyń. Mnisi poszczególnych świątyń mają ściśle wytyczone trasy, których nie mogą zmieniać.

W pewnym momencie mnisi chcieli zaprzestać praktykowaniu owej tradycji, ponieważ jedzenie które wrzucali im ludzie często było stare i wielu z nich z tego powodu chorowało. Jednak rząd nie zgodził się ponieważ jest to jedna z największych atrakcji która sprowadza do tego miejsca turystów. Tradycja jest więc kontynuowana, jednak w wielu miejscach są ogłoszenia i prośby aby nie kupować jedzenia od ulicznych sprzedawczyń, które rano sprzedają sticky rice. Ten często jest nieświeży i zamiast nakarmić biednego mnicha , możemy go zatruć.

Budda dnia

Wyznawcy buddyzmu przywiązują uwagę do dnia w którym się urodzili. W Tajlandii uważają, że na każdy dzień tygodnia jest inny Budda. Dlatego tak ważnym jest wiedzieć w jakim dniu się urodziłeś, bo takiego masz patrona Buddę. Co to oznacza? Różne pozy, gesty i ubiory buddy są symbolami jego różnych nauk a także etapów w życiu. Dodatkowo wiele figur jest przedstawianych z długimi uszami, są one symbolem tego,że jego życie jest podróżą. figurkę odnoszącą się do dnia urodzin buddyści noszą ze sobą, mają w domu lub gdy są w świątyni – tam często jest wystawionych kilka postaci buddy w takich jakby przeszklonych skrzyneczkach. Na początku nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy i myśleliśmy że wrzucając monetę figurka się poruszy, ku naszemu rozczarowaniu tak się nie stało, jest to tylko kolejne miejsce w którym można złożyć ofiarę.

Tutaj możecie sprawdzić w jakim dniu się urodziliście : http://horoskopowo.net/Znaczenie-dnia-urodzin.php

A tu możecie sprawdzić jaką postać buddy jest związana z tym dniem, jaki jest wasz charakter i czym powinniście się zajmować , oraz jaki kolor jest dla was szczęśliwy i jaki dzień:

http://www.thaioregon.com/wat/buddha.htm

 

Ciekawostka „prawie”buddyjska

Dom dusz

W wielu miejscach w Tajlandii, Kambodży czy w Laosie spotykaliśmy się z małymi domkami,które stoją przed domami. Nie są to jednak symbole buddyjskie. Okazuje się, że tak jak u nas w kraju wiele zwyczajów wywodzi się z pogańskich rytuałów, tak tutaj wiele tradycji i wierzeń wywodzi się z religii animistycznych, które w niektórych regionach Azji są wiodącą religią. Owe domki są związane z wiarą w duchy domu. Domki buduje się dla dusz i duchów mieszkających w domu obok. Przy małych domkach stawia się jedzenie, kwiaty, napoje, aby zaspokoić pragnienie duchów i aby pilnowały domostwa.

 

Więcej zdjęć znajdziecie na :
http://www.swiatpodroznikow.pl/pl/gallery/album_photos/150

tajsko-laotańska wyżerka

Na wstępie chciałem wszystkich uprzedzić, że ten kulinarny artykuł jest naprawdę obrzydliwy i tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Także w czasie czytania proszę nic nie jeść, nie pić, a jeżeli jesteście dopiero co po obiedzie to lekturę zostawcie na potem, albo podsuńcie jakąś miskę.

Jajko niespodzianka

Coś w tym jest, w ostatnim czasie im dalej się przemieszczamy tym bardziej ekstremalne rzeczy trafiają do mojego żołądka. No cóż zrobić – taki był cel wyjazdu. Wszystko zaczęło się jeszcze w Chiang Mai. Kończąc naszą wycieczkę na skuterze wjechaliśmy na jakiś przypadkowy bazar, aby się trochę posilić. W sumie teraz z perspektyw czasu mało istotne wydaje się, że znaleźliśmy tam jakieś larwy czy ogromną smażoną ropuchę. Prawdziwym hitem, którego w zasadzie spodziewaliśmy się dopiero w Laosie okazały się jajka. Z tym, że to były jajka niespodzianki z kurzym embrionem w środku. Wszystko nabite na wykałaczkę i smażone na grillu. Na jedną porcję wchodziły 3 jajka z małymi kurczaczkami wewnątrz. Powiem, że łatwo nie było. Całość jak dla mnie nie smakowała, bo nie wiem jak określić zapach stęchlizny i czegoś w rodzaju kupy w każdym kęsie. Powiem, że łatwo nie było Jaśminka patrzyła z politowaniem jak się z tym męczę. Jakoś w końcu przełknąłem i przepiłem colą. Myślę, że do tego dania nie będę zbyt często wracał. Już teraz w Laosie także odnaleźliśmy podobne danie, ale w innej formie. Sprzedaje się tutaj gotowane jajka z embrionami. Na skorupkach cyfrą jest oznaczony dzień rozwoju kurczaka. Im starszy tym droższy. Za takie przysmaki już dziękujemy!

Timon i Pumba byliby w raju!

Oj tak – bohaterowie Króla Lwa byli przeszczęśliwi widząc rynek w Chiang Rai. Ogromna scena, występy lady-boyów i robaki podawane do piwa zamiast orzeszków. Miejscowy przysmak, którego nie ominęliśmy w naszych kulinarnych odkryciach. Zimne piwo Lao (bo to sponsor miejscowej drużyny piłkarskie Chiang Rai United), mecz i zagryzka. Wybór bogatego w białko przysmaku był spory. Poprosiliśmy sprzedawczynię, aby zrobiła nam dobry miks i przystąpiliśmy do degustacji. Generalnie smażone, słonawe larwy z bambusa były mało odrażające i przepyszne! Nawet Jaśminka zdecydowała się spróbować jednej – ale jej nie smakowała! Cykady nie były już tak wybitne, podobnie jak pozostałe 2 bliżej nie zidentyfikowane rodzaje. Ogólnie robaki, larwy i wszystkie inne owady kupowali tutaj wszyscy. To takie miejscowe chipsy, które w połączeniu z piwem skutecznie umilają czas spędzany w gronie znajomych.

Whisky z dodatkiem….

W Złotym Trójkącie przez godzinę byliśmy na terenie Laosu. Ta godzina, a właściwie pierwsze 5 minut nieźle nas zaskoczyło. Wychodzimy, płacimy za wejście i już nawołuje nas opiekunka pierwszego ze stoisk. Otwiera wielki na oko 40 litrowy słój i daje do spróbowania czegoś… dziwnego. Okazało się, że to whisky, ale nie byle jakie. W pierwszym słoju znajdowała się ogromna dwu-metrowa kobra! Wąż miał dodać odpowiedniego aromatu, a wyglądał wręcz przerażająco w słoju. No cóż czego się nie zrobi, żeby dobrze gości w Laosie przywitać. Smak był nieporównywalnie lepszy od tego co piłem w Siem Reap. Zanim jednak zdążyłem przetrawić informację o wężu miałem już nalany 2 kieliszek. Co tym razem? Na nic konkretnego mi to nie wyglądała. Po chwili Pani bierze swój wielki kij i wyciąga coś ze słoja. Jak sobie myślimy co to może być. Takie jakieś podłużne, na końcu dwie kulki…….. i nagle słyszymy : TIGER PENIS. Stanęliśmy jak wryci…., po czym przechyliłem ten kieliszek i stwierdzam, że wódka z penisa tygrysa jest całkiem smaczna i szkoda, że nie rozlewają jej u nas. Kolejne 12 dni, które spędzimy w Laosie zapowiadają się zatem bardzo ciekawie:)

 

 

Złoto przemytników

Golden Triangel – Złoty trójkąt

 

Same Same but different

Miejsce gdzie Mekong łączy ze sobą 3 azjatyckie państwa, tak podobne do siebie, a tak różne.

Od początku pobytu w Azji wszędzie towarzyszy nam hasło „Same Same but different”( takie same ale inne). Na początku tego nie rozumieliśmy. Kiedyś na jednej z wysp podczas rozmowy na ten temat jeden z chłopaków stwierdził, że tego nie da się wytłumaczyć, trzeba pobyć trochę w Azji, aby zrozumieć to zdanie. Zbliża się powoli końcówka naszej podróży i hasło stało się dla nas jasne. Jednak ciężko to wytłumaczyć, każdy chyba to rozumie trochę w inny sposób. Tu po prostu trzeba BYĆ!

Złoty trójkąt to specyficzne miejsce, a z pewnością jeszcze bardziej takim był kilkadziesiąt lat temu , w momencie gdy region przygraniczny Tajlandii, Laosu i Birmy był wiodącym, jeśli chodzi o produkcje Opium. Obecnie w Tajlandii uprawa tej rośliny jest zakazana i z pomocą króla ( którego wszyscy tutaj uwielbiają), ludność się przebranżowiła i na polach pełnych maków w przeszłości, obecnie produkują herbatę, ryż, owoce.

W Laosie jeszcze przed Laosem

Złoty trójkąt jest miejscem bardziej symbolicznym niż jakąkolwiek dużą atrakcją. Oczywiście to moje subiektywne zdanie. Chyba, że ktoś po prostu nie ma czasu na podróż do Laosu, a chciałby stanąć choć na chwilę na laotańskiej ziemi ( niestety nie wbijają tutaj pieczątek do paszportów).

Do samego Chiang Saen można dotrzeć z Chiang Rai autobusem miejskim ( 50 B/ os ). Na miejscu popłynęliśmy łódką, kawałek wzdłuż rzeki – aby „zobaczyć” Birmę a raczej stojące na brzegu kasyno. Następnie łódką dopłynęliśmy do wysepki należącej do Laosu. Tutaj zatrzymaliśmy się na godzinę, jednak już po połowie tego czasu nie było co robić. W folderach wszyscy reklamowali, że jest tu świetny market ( już chyba wiecie jak uwielbiamy bazary). Tak naprawdę nie było nic, co zwróciłoby naszą uwagę, oprócz pierwszego stoiska z alkoholem. Pani sprzedawała whiskey, a w niej węże, skorpiony i inne dziwactwa, a przy okazji przeprowadzała degustacje, a co dokładnie Labi testował dowiecie się w kolejnym poście jedzeniowym :)

Generalnie wyspa jest strasznie zaniedbana, kilka stoisk z zakurzonymi pamiątkami, a na każdym straganie prawie to samo. Wszystko w otoczeniu błotnistej ścieżki, prowadzącej między owymi stoiskami, na której kury zrobiły sobie wybieg. Czy to taki przedsmak Laosu?

Hall of opium

Jest to muzeum poświęcone opium, które było niegdyś uprawiane prężnie na styku trzech państw. Muzeum jest oddalone ok 3 km od Chiang Saen i jest niezwykle nowoczesne i interesujące. Znaczna część wystawy mieszczącej się na 3 piętrach jest interaktywna. Do tego jest kilka sal kinowych. Wszystko rewelacja – tylko maki były sztuczne. W muzeum przedstawiona jest głównie historia opium, co się z niego wytwarza i jakie zagrożenia są związane z jego zażywaniem. W porównaniu z tym co widzieliśmy na małej wysepce należącej do Laosu, która jest tutaj jedną z głównych atrakcji, to uważam, że dużo lepiej spędzić więcej czasu w Hall of opium. Można zobaczyć i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy,nie tylko dotyczących opium ale także Azji. Obszernie opisane są wojny o wypływy w tych regionach, w których aktywnie uczestniczyli Brytyjczycy, Francuzi oraz Chińczycy. W Muzeum był tak rewelacyjnie, że aż przegapiliśmy ostatni autobus do Chiang Rai. W sumie na dobre nam to wyszło – 5 minut i już z jednym z pracowników placówki wracaliśmy do miasta. Na tle całej Azji, było to jeden z najlepiej przygotowanych ośrodków muzealnych, a na wysoki światowym poziomie. Czysta przyjemność zwiedzać takie miejsca!

Zakochani w Chiang Rai

Biała Świątynia

Trasę z Chiang Mai do Chiang Rai pokonaliśmy stopem. Tajlandia to wręcz wymarzone miejsce do uprawiania tej dyscypliny sportu. 10 minut i już siedzieliśmy w samochodzie przemiłego Taja, który wiózł nas prosto do celu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze przepyszna kawę i odwiedziliśmy białą świątynię, która znajduje się 15km od miasta. Wat Rong Khun to współczesna buddyjsko-hinduistyczna budowla. Jej budowę rozpoczęto w 1997roku. Mimo że nie przedstawia ona żadnej wartości historycznej to już jest nie lada atrakcja turystyczną. Głównie dlatego, że najzwyczajniej w świecie jest inna niż wszystkie pozostałe świątynie, zadziwia swą ekstrawagancją i odważnie nawiązuje do współczesności. Do tego jest wręcz olśniewająca, szczególnie w blasku Słońca. Podczas naszej wizyt było nieco pochmurno także tego efektu, aż tak nie odczuliśmy. Planowaliśmy tam powrót dnia kolejnego, ale Chiang Rai i okolice okazały się tak magicznym miejscem, że chyba się w nim zakochaliśmy!

Ananasowo mi!

Co zrobilibyśmy bez skutera? Chyba niewiele. Kolejna wycieczka była jak do tej pory najlepsza. Dlaczego? Ano pewnie dlatego, że trochę się zapędziliśmy. Wszystko zaczęło się od spełnienia Jaśminkowego marzenia. Zjechaliśmy z głównej drogi w miejscu, w którym stał wielki ANANAS! Po kilku kilometrach dojechaliśmy do ananasowej uprawy. Nawet nie wiecie jak śmiesznie rosną te popularne owoce. Biegaliśmy po polach jak małe dzieci. Na jednych już po zbiorach, na innych małe ananaski jeszcze z kwiatkami a na ostatnim wielkie, pyszne owoce idealne do jedzenia. Co tu dużo mówić – musieliśmy skosztować! Wieczorem mieliśmy zatem ananasową ucztę! A jak rosną ananasy? Popatrzcie sami! Zdjęcia poniżej.

Herbaciana degustacja

Następnie udaliśmy się do miejscowości Mae Salong. W sumie rano z tego zrezygnowalismy, ale ostatecznie wyrzuciło nas na tę trasę gdy mieliśmy do pokonania już tylko 40km. Szybka decyzja i już pędziliśmy do celu. Tak długo dopóki nie zaczęły się górki, góreczki aż w końcu góry! Nasza magiczne maszyna o pojemności 100CC miała duże problemy. Ostatnie kilka kilometrów wlekliśmy się po niemal pionowych podjazdach. Tak wolne tempo wjazdu miało jednak swoje dobre strony – podziwialiśmy magiczne krajobrazy, doliny i górskie szczyty, które od alpejskiego krajobrazu różnił tylko brak śniegu. Nasza wspinaczka została finalnie nagrodzona z nawiązką. Miejscowość jest tajskim centrum herbaty i kawy. Zbocza gór obrastają herbaciane krzewy, z gatunku oolong. Odmian jest kilkanaście, a najbardziej popularne numer 12 i 17;) Podczas degustacji dowiedzieliśmy się wielu ciekawych rzeczy na temat tutejszego specjału. Co ciekawe liście zbiera się raz na 45 dni w porze deszczowej i raz na około 60 dni w porze suchej. Potem przechodzą obróbkę termiczną, są suszone w specjalnych maszynach. Im dłużej wypalamy tym intensywniejszy jest smak. Z 5 kilogramów świeżych liści wytwarza się 1 kilogram herbaty. Produkcje herbaty na tych terenach rozpoczęli Chińczycy, jeszcze w czasach gdy było to ich terytorium. Później uprawiano tutaj opium, w momencie gdy rząd tajski zaczął z tym intensywnie walczyć i zakazał tego procederu herbatka powróciła do łask.

Ludy górskie i ostry zjazd w dół

Okolice Mae Salong to także liczne wioski ludów górskich. Plemion, które zamieszkują te tereny od lat, praktykując swoje tradycje i zwyczaje. Zapędziliśmy się wąskimi, dróżkami do kilku z nich. Pozwoliło nam to podziwiać wioski zamieszkiwane przez ludy Akha, Lahu, Lisu. Wizyta potwierdziła nasze przypuszczania. Ludzie żyją tutaj normalnie, zwyczajnie jak my. Niektórzy tak jak nasi górale, byli ubrani w swoje tradycyjne stroje, a większość miała podobne ubrania do naszych, a tradycyjne stroje przywdziewają tylko od święta. Dla większości dżinsy, t-shirt i komórka to norma, do tego przed niemal każdym domem stoi skuter. Trzeba być bardzo naiwnym, aby sądzić, iż ludzie żyją tutaj bez elektryczności czy kontaktu z światem współczesnym. Oczywiście widzieliśmy zarówno bogate, jak i mocno podupadające gospodarstwa. Spotykaliśmy wiele, głównie starszych kobiet w tradycyjnych chustach, które chroniły je przed słońcem. Prawdziwe perełki też się trafiły – 2 Pani ubrane w tradycyjny strój Akha minęliśmy na swojej drodze. Maszerowały kilka kilometrów do wioski, jedna z nich uśmiechnęła się szeroko i zachęcała do zrobienia zdjęcia. Mieliśmy wrażenie, że otaczają nas sami weseli ludzie, świat tutaj wydawał się taki inny, bardziej naturalny i prawdziwy. Kilka godzin spędzonych Mae Salong, to chwile, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci! Ledwo co z niego wyjechaliśmy, a już planujemy powrót podczas następne ekspedycji:)A co do wyjazdu i zjazdu to był on trochę ekstremalny. Nasz mocno nadwyrężony na górskich drogach motor zaczął odmawiać posłuszeństwa. Zjeżdżaliśmy po równi pochyłej już dobre kilka minut po czym zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym. Jaśminka poszła robić zdjęcia, a ja zacząłem delikatnie staczać się w dół. Co się okazało? Klocki hamulcowe tak się przegrzały, że przestały hamować. Niezła buba się szykowała, ale na szczęście dalej nie było już tak stromo i drugi hamulec wystarczył, aby dojechać do kolejnego miejsca

Long Neck i całą reszta ludzi w ZOO

Ostatnim punktem naszej całodniowej wycieczki była wizyta w rezerwacie. Już przed wyjazdem z Chiang Rai w hostelu usłyszeliśmy : „ Wiecie, że to nie natura? To takie ludzkie Zoo”. Wiem, słyszeliśmy, ale chcieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze. W okolicy Chiang Rai są 2 rezerwaty, a właściwie sztucznie wybudowane wioski, w których zamknięto między innymi kobiety z plemion Akha, Lahu( te same, które widzieliśmy w górach), Palong(z wielkimi uszami) oraz Along Neck Karen( z długimi szyjami). Te ostatnie są główną atrakcja, która przyciąga turystów. Padang to plemię, które wywodzi się ze wschodniej Birmy. Tam też ciągle żyje około 7000członków tej niezwykle oryginalnej społeczności. Region ten nazywany krainą kobiet-żyraf jest w często nie dostępny dla nikogo, ze względu na zmieniającą się ciągle sytuacje polityczna w Myanmar. Wejście do rezerwatu kosztuje oficjalnie 300BHT ( my płaciliśmy 200BHT – wiadomo negocjacje) . Niestety prawda wygląda dość brutalnie. Cała wioska to niezła szopka, w której każdy sprzedaje pseudo pamiątki. My byliśmy tam późnym wieczorem, większość osób się kąpała, albo szybko w pośpiechu ubierała „tradycyjne” stroje. Jedynie long neck, cierpliwie siedział na swoich miejscach, ustawiały się do zdjęć i wręcz z kamiennymi twarzami patrzyły głęboko w obiektyw kamery. Może powinniśmy się tam głupio czuć i jakoś zlitować się nad ich sytuacją? Z drugiej jednak strony popatrzcie na to – skoro 70km większa część ludności plemiennej żyje w normalnych wioskach to po co ktoś daj się zamykać w rezerwacie? No właśnie jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. Po prostu tak łatwiej zarobić i większość mieszkańców dlatego tam siedzi. Turyści przyjadą, wrzucą do „”Tip boxa”, zapłacą wstęp, coś tam kupią i dobrze się nam żyje. Z Long Neck sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Uciekli oni do Tajlandii, w wyniku represji jakie spotykały ich w Birmie. Większość bez paszportów, dokumentów także są tutaj nielegalnie. Rząd pozwolił im zostać, ale pod warunkiem, że nie będą się przemieszczać. W momencie gdy pojawiła się dla nich możliwość powrotu wszystkim było to nie na rękę. Plemię dobrze się zadomowiło jako tutejsza atrakcja turystyczna, czerpiąc z tego korzyści i spokojnie egzystując, a tajski rząd widząc korzyści dla siebie także nie naciska na usunięcie ich z terytorium Tajlandii. Tym sposobem powstała maszynka do robienia pieniędzy, której kołem napędowym są obręcze na ich szyjach. W plemieniu Long Neck dziewczynkom od małego zakłada się metalowe obręcze wokół szyi. Ma się wrażenie, że szyje są mega wydłużone, w rzeczywistości efekt ten powstaje poprzez obniżenie kości obojczyka. Po czasie wiotczeją mięśnie szyi, a zdjęcie obręczy grozi urazem kręgosłupa. Z biegiem lat kobietom dokładane są kolejne okręgi.