Bazar w Baguio

 

North Luzon

Obchody Wielkanocne w San Fernando zakończyły się w Wielki Piątek. Na tym też kończą się obchody Świat Wielkanocnych na Filipinach. Sobota i niedziela to już normalne dni robocze, podczas których nie ma już specjalnie zaplanowanych wydarzeń.  W związku z tym nadszedł czas aby opuścić nasz hotelowy burdel ( opisany w artykule :https://sladamimarzen.pl/san-fernando-krwawy-wielki-piatek/.   Hotel Tropicana w którym mieszkaliśmy w San Fernando zapadnie nam w pamięci na zawsze. Nie znajdziecie takiego ani w Poznaniu, ani nigdzie indziej w naszym najbliższym otoczeniu. Nocleg tam okazał się jednym z ciekawszych doświadczeń podczas podróży. Takie hotele to tylko na Filipinach! Nadszedł już jednak czas, aby wyruszyć na północny Luzon.Wstępnie chcieliśmy przeznaczyć cały dzień na transfer.  Dostać się jak najszybciej do Baguio, a następnie do Sagady. Zaczęliśmy odczuwać presję czasu, którego było coraz mnie. Poprzedniego wieczoru nie udało nam się skontaktować z Adamem, który nocował w tym samym motelu. Ku naszemu zaskoczeniu, sam sie odnalazł w autobusie do Baguio. O 8:00 wyruszyliśmy. Gdy dotarliśmy na  miejsce okazało się, że nadszedł czas na weryfikację planów. Autobusy do Sagady kursują tylko rano w godzinach 5:30 do 12:00. My dotarliśmy około 14:00, nie pozostało nam zatem nic innego jak poszukać miejsca noclegowego. Noc miała być krótka, zatem wynajęliśmy jeden pokój na 3 osoby za 600 peso. To był nasz najtańszy nocleg na Filipinach. Wychodziło po około 16zł/osobę.

Na bazar marsz!

Niedaleko naszego hoteliku znajdował się ogromny bazar. Czym dla nas są bazary wielu z Was już wie. To po prostu esencja naszych  wyjazdów, esencja  Azji , a dodatkowo najbardziej kolorowe i zachwycające miejsca. To właśnie na bazarach wynajdujemy niepowtarzalne jedzeniowe smaczki, dziwne owoce, zwierzęta, ryby . Ten w Baguio był zdecydowanie największym i najbardziej kolorowym ze wszystkich na Filipinach. Rozpoczęliśmy długi spacer, podczas którego niejednokrotnie zostaliśmy zaskoczeni. Nie do opisania ile można tam było kupić rodzajów ryżu czy mango. Do tego ogromne stoiska z miejscowymi bananami i truskawkami. Tak tak! Truskawki! Okolice Baguio słyną z hodowli truskawek. Ogromne kopce, ręcznie poukładanych czerwonych i niewyobrażalnie słodkich truskawek. Można się było zachwycać tylko patrząc na te stoiska, ale oczywiście degustacja nas nie ominęła. Na bazarze można było spotkać wszystko od owoców, warzyw przez ryby, mięso, kurczaki. Nie brakowało dziesiątek gatunków fasoli, dobrze znanych nam brokułów, marchewek gigantów. Były również towaru bardziej egzotyczne. Sprzedawcy oferowali praktycznie wszystkie organy i części ciała zwierząt. Jeżeli ktoś miał ochotę na świnkę to do wyboru miał nogi, skórę, ogon czy język. Jak kurczaka to oprócz nóżek i korpusu były głowy, flaki czy świeża krew w foliowych woreczkach.  Dla kontrastu były także przyjemniejsze towary. Czy ktoś z Was pogardziłby przepysznym masłem orzechowym,  sezamkami, orzechami w karmelu, świeżo mieloną kawą czy kilkunastoma gatunkami mango? Nie sądzę, a takie pyszności to tylko w Baguio.

Betel – gorzkie świństwo

Na jednym ze stoisk leżały ogromne, suszone liście tytoniu. Zdecydowaliśmy na zakup kilku. Wydały się oryginalną pamiątką, a jak już je ktoś spali to napiszemy o tym kilka słów. Nie tytoń  był jednak najciekawszym towarem na tym miejscu. Dużo bardziej zainspirował nas betel. Spotkaliśmy się już z nim w Indonezji, jednak nie mieliśmy szczęścia nigdzie go kupić i zdegustować . Zacząłem więc spokojnie rzuć to dziwne coś i wytrzymałem 5 minut. Po tym czasie goryczkowy smak przepełniał już moje usta. Tak poruszyło to moje kubki smakowe, że omal nie zakończyło się spektakularnym zwrotem. Na szczęście kryzys został zażegnany , ale jeżeli chodzi o betel to basta!

Wesołe święta

Sobotę Wielkanocną zakończyliśmy bardzo wesołą pokojową imprezą. Przy miejscowym rumie i ginie bardzo łatwo o chorobę filipińską. Czyż nie jest to abstrakcja kiedy 0,5 litra coca coli jest droższe od buteleczki rumu, która dodatkowo często bywa tańsza od wody mineralnej? Niesamowity to kraj. Nasza sobota wielkanocna zakończyła się już w niedzielę, gdzie w barze video karaoke za namową miejscowych śpiewaliśmy najnowsze filipińskie hity. Oj wesołe te święta …

 

Nacpan Beach – nieodkryty raj

Na Nacpan Beach dotarliśmy skuterem. Plaża o której wielu w El Nido wspominało i zachwalało była jednym z naszych punktów całodniowego wyjazdu. Jadąc omal nie przegapiliśmy niepozornego zjazdu, który prowadził do celu. Ostatnie 3 km to droga w błocie i kamieniach. Co chwila czekały na nas niespodzianki w postaci dziur, przebiegających przez ulicę kur, kóz a nawet świń. Trasa niczego sobie, nudzić się na niej nie sposób. W wiosce powitał nasz pewien przesympatyczny Filipińczyk, który zaproponował parking. Nieśmiało zaproponował nam także wizytę w swojej restauracji, ale tylko gdybyśmy byli głodni i mieli ochotę coś zjeść. Dlaczego nie, zobaczymy po powrocie. Nacpan Beach to magiczna plaża. Położona na cyplu dzieli się na 2 zasadnicze części. Z jednej położona jest wioska z dwoma małymi hotelikami i niezliczoną liczbą łódek rybackich. Tutaj tętni miejscowe życie, rano rybacy wracają z połowów, budują statki, reperują sieci. Z drugie strony nie ma praktycznie nic, prócz błękitnej wody, plaży z drobniutkim piaskiem i palm.

Rzut rekinem

Zdecydowanie ciekawiej było dla nas po stronie gdzie znajdowała się wioska. Okazaliśmy się nielada atrakcją dla miejscowych rybaków i Czytaj dalej

Magia Palawanu

Trochę przeskoczyliśmy nasze relacje, teraz wracamy do początku. Na Palawan. Tak jak wcześniej pisaliśmy, z Manili dolecieliśmy liniami ZestAir do Puerto Princessa. Tutaj po raz kolejny spotkaliśmy się z Anetą i razem ruszyliśmy vanem do El Nido. Zależało nam na czasie więc zdecydowaliśmy się na ten środek transportu, jednak jak się okazało nie jest to wcale ani szybsze, ani wygodniejsze od zwykłego autobusu. Droga  z Puerto Princessa do El Nido zajmuje ok 5 godzin. Ok ¾ trasy to dość fajna betonowa trasa, schody zaczynają się pod koniec gdy asfalt zamienia się w piaszczystą drogę, po której nasz kierowca nie oszczędzając ani pasażerów, ani samochodu jechał niemiłosiernie szybko. Frajdę mieliśmy niezłą, od razu odechciało się spać. Każdy przejeżdzający pojazd tworzy  za sobą chmurę kurzu, który mimo zamkniętych okien przedostaje się przez każdą najmniejszą szczelinę. Vany można bez problemu zamówić w jednym z wielu biur podróży w okolicach lotniska. Koszt to około 600peso/osobe,  trochę tańsze są autobusu Roro 495 peso/osobę z klimatyzacją, dużą przestrzenią na nogi i wygodnymi, rozkładanymi siedzeniami. Najtańsze są lokalne autobusy, gdzie za klimatyzację służą otwarte okna. Jest to uciążliwe szczególnie w ostatnie fazie podróży do El Nido, ale ceną bardzo atrakcyjna nieco ponad 300 peso. ( 100 peso = 7,80zł)

El Nido – Przedsionek  raju

El Nido jest małym miasteczkiem, jak informowali nas miejscowi zamieszkuje je nieco ponad 800 osób, a  utrzymują się głównie z turystów i połowów.  W samym centrum jest sporo miejsc noclegowych i restauracji serwujących owoce morza.  Najlepiej szukać wzdłuż pierwszej ulicy od strony morza. Sama plaża jest czysta, lokalni mieszkańcy codziennie rano sprzątają wodorosty i śmieci. To pewna nowość w porównaniu z pozostałymi krajami Azji południowo-wschodniej gdzie zasadniczo ludzie nie lubili się przemęczać. Woda jednak pełna zielonych glonów i wodorostów co zniechęcało do kąpieli. Zatem El Nido początkowo nas zawiodło. Przecież to miał być raj. A tu pełno restauracji, hoteli i ludzi. Gdy zapadła noc, zostaliśmy jednak oczarowani widokiem gór, wyłaniających się w świetle księżyca z morza. Do tego ten kołyszący szum fal rozbijających się o brzeg. Mimo, że straszono nas kilkakrotnie, że ciężko będzie znaleźć miejsce do spania, żadnych problemów z tym nie było. Stawki za pokój zacznają się od 800peso za pokój 2-osobowy.  Cena do przyjęcia, tym bardziej, że do własnej dyspozycji mieliśmy ogromny taras, wychodzący prosto na plażę. Rano, gdy wschodziło słońce miejscowi rybacy wracali z połowów. Wyciągali z łodzi ogromne ryby, ważące po 12-15 kilogramów. Nigdy w życiu nie wiedziałem tak wspaniałych zdobyczy. Ciekawie żyje się  zatem w takim miasteczku, gdzie codzinnie rano o 6:00 na osiem godzin następuje przerwa w dostawie prądu. Miasteczku, gdzie życie toczy się w zupełni innym rytmie, często przy świecach w akompaniamencie butelki miejscowego rumu, który jest tańszy od butelki coca-coli czy dobrej wody mineralnej.

Zachód Słońca w El Nido

Island Hooping – hop hop z wysepki na wysepkę.

Tzw. „Island Hoping” czyli pływanie od wyspy do wyspy na lokalnej, niezwykle barwnej i nigdzie indziej nie spotykanej  łódce to największa atrakcja El Nido. Trzeba przyznać, że w ogóle nieprzereklamowana.  Każde biuro( a jest ich sporo)  oferujące wycieczki, ma w swoim programie 4 propozycje zwane tutaj Tour A,B,C lub D. My skorzystaliśmy z opcji A i B z biurem Servant i byliśmy bardzo zadowoleni, wręcz zachwyceni nie tylko organizacją i podejściem do klienta, ale przede wszystkim pięknem, które nas otaczało na każdej z wysp. Każda z wycieczek ma w sobie coś wyjątkowego. Podczas pierwszej wycieczki ( A) oglądaliśmy niesamowitą rafę koralową. Tutaj była tęcza kolorów.   Ukwiały, rozbudowana rafa w kolorze zielonym,  niebieskim, różowym, żółtym o przeróżnych kształtach, do  tego wielkie niebieskie rozgwiazdy i ryby w kolorach o jakich nam się nie śniło.  Prawdziwym wydarzeniem był dla nas ogromny żółw morski, który nie wiadomo skąd wyłonił się tuż obok naszej łodzi. Jeszcze kilka lat temu tych pięknych, dostojnych zwierząt było mnóstwo wokół El Nido, niestety teraz potrzeba dużo szczęścia, aby je zobaczyć. Powodów jest kilka, a jednym z nich byli kłusownicy  z Wietnamu, którzy przybyli na te wody i mocno zmniejszyli populację żółwia morskiego. Dla informacji warto dodać, że ceny tych wycieczek wahają się od 700 do 900 peso w zależności od opcji, którą wybierzemy, Trzeba także zapłacić opłatę klimatyczno- ochronną. Wynosi ona 200 peso na 10 dni.

Island Hooping - Magia Palawanu

Miejscowi przewodnicy to mistrzowie kuchni. Podczas każdej wycieczki przez organizatorów zapewniany jest  lunch. Mieliśmy okazję skosztować pysznych grillowanych przysmaków – ryby, kalmary, kurczak, wieprzowina, na deser owoce, a wszystko spożywane na bajecznej plaży  w otoczeniu  palm i turkusowej  wody. Każdy przewodnik zabiera ze sobą stół, czasami krzesła.  Warto również zaznaczyć, że mieliśmy szczęście co do liczebności grupy. Raz było to 5 osób, kolejnym razem 8. Marzycie o tym, aby wypić świeżego kokosa, prosto z palmy na niemal bezludnej wyspie z piękną dziewiczą plażą? Takie rzeczy to tylko na Palawanie. Jednak to nie wszystko. Z El Nido można udać się na wyspę Coron lub to co lubimy najbardziej – pożyczyć skuter.

Mistrzowie kuchnii

Skuterem  poprzez świat

Jeden dzień naszego pobytu w El Nido przeznaczyliśmy na skuterową eskapadę. Ważne aby pożyczyć cross ( motocykl przystosowany do jazdy po ciężkim i nierównym terenie).  Przejechaliśmy tego dnia ponad 120km. Cała północ wyspy została przez nas zdobyta. Mimo, że wszyscy nam odradzali i ostrzegali przed ciężką drogą to daliśmy radę. Jednym z piękniejszych miejsc jakie widzieliśmy okazała Nacpan Beach – oddalona  23 km  od El Nido( 11 km drogą betonową, 8 km szutrem i 3 km piaszczysto- gliniastą trasą). Tak nas zauroczyło to miejsce, że zdecydowaliśmy się spędzić tam następną noc i poświęcić mu osobny wpis.  Mieliśmy wrażenie, że pierwszy raz dotarliśmy do nieodkrytego raju na Ziemi. Och, nawet pisząc o tym bujam w obłokach jakby w innym wymiarze. Wracamy do skuterowej eskapady. Jechaliśmy dalej na północ od Nacpan Beach, kierując się sie na kolejną plaże, do której dojazd był prawdziwym wyzwaniem. Blisko 18km , po bezdrożach Palawanu w dwie strony. Ciągle tylko pod górę i z góry. Droga nie rozpieszczała, a po upadku jaki zaliczyliśmy na Sumatrze ( w lipcu podczas poprzedniej wyprawy do Azji) pozostała nam mała trauma. Udało się jednak bezpiecznie dojechać do kolejnego bezludnego miejsca. Wyobrażacie sobie ogromną plażę, gdzie znajduje się jeden jedyny budynek i kilka rybackich łodzi? Do tego biały, drobniutki piasek, palmy i błękitna woda tak ciepła jak w wannie. Tak właśnie jest na Dagmay Beach,  a tym jedynym budynkiem jest hotel Safari Verde( http://www.verdesafari.com). Przebywając tam ciągle myśleliśmy o tym jak pięknie byłoby wybudować tutaj mały domek, hotel i prowadzić spokojne życie z dala od otaczającego nas szumu.

Orzeszek, mango i wielka Rybomania!

Wiecie jak jest – nasze uwielbienie do upraw nie zna granic. Palawan dał nam okazję do poznania kolejnych. Oprócz kilku nowych rodzajów mango, zobaczyliśmy jak rosną, orzeszki nerkowca. Niepozorne czerwonawo-złociste owoce,  o kształcie  podobnym do papryki z małą wypustką na dole. Zakończone ogonkami o charakterystycznym i dobrze nam znanym kształcie. Rosną na wielu odcinkach, wzdłuż trasy N1, wiodącej przez północ wyspy. Są to całe plantacje, a każdy jeden owoc to jeden orzeszek. Dlatego też są takie drogie i wyjątkowe.

orzech nerkowca

Takie ryby też można złowić:)

Palawan słynie z upraw mango i właśnie orzeszka nerkowca. Zielonkawej odmiany mango, zerwanego prosto z drzewa mieliśmy okazję skosztować dzięki ciekawości i dobroci pewnego chłopaka. Zatrzymaliśmy się przed jego domem, aby zrobić kilka zdjęć wyjątkowych ozdób wielkanocnych( spotkaliśmy ich bardzo mało na trasie) Ten widząc nas, zaprosił do domu, zerwał mango, poczęstował i jak to w takich przypadkach bywa chciał opowiedzieć historię swojego życia. Trochę zatem u niego posiedzieliśmy, ale na tym nam przecież tak bardzo zależy, aby dużo rozmawiać i spędzać sporo czasu z miejscowymi.  Podczas całodniowej wyprawy, mieliśmy okazję podziwiać prawdziwy miejscowy folklor. Nie mówmy tu już o świniach, które kąpały się w wielu przydomowych bajorkach, ale o bawołach ujeżdżanych przez miejscowe dzieci czy ciągnących za sobą bezkołowe wózki z najróżniejszymi towarami. Kilkakrotnie spotkaliśmy miejscowych rybaków, którzy przywozili świeże kalmary lub wracali z połowów z nieznanymi nam gatunkami ryb. Całość zbudowała nam niesamowity obraz wyspy Palawan– prawdziwego raju dla podróżników, który wydaje się jeszcze niezniszczony przez masową turystykę i emanuje swoją nietuzinkowością. Momentami im dalej na północ wyspy zdawało nam się, ze sami stajemy się  coraz większa atrakcją turystyczną. My białasy z Polski, budziliśmy kilkukrotnie wielką sensację w wiosce.  Jeden dzień na tak intensywny motorowy trip to zdecydowanie za mało. Nie byliśmy w stanie pochłonąć tych wszystkich magicznych widoków, zjechać w każdą napotkaną dróżkę. Pierwszy raz zdarza nam się mieć poczucie, że czasu jest tak mało, a do zobaczenia i poznania tak wiele. Niestety żaden ze mnie Mickiewicz, że przekazać Wam obraz całego piękna jakie nas otacza na Palawanie. Lepsze do tego zapewnie będą fotograficzne dzieła Jaśminki:)

Nasza galeria na FB :

https://www.facebook.com/media/set/?set=a.266564756812453.1073741827.147113962090867&type=1

San Fernando – Krwawy Wielki Piątek

San Fernando miejsce znane na całym świecie z obchodów Wielkanocnych. Mówimy tu głównie o Wielkim Piątku, bo to właśnie wtedy odbywają się krwawe procesje w San Fernando – mieście położonym 2 godziny drogi na północ od Manili. To właśnie te ociekające krwią i cierpieniem, jedyne na świecie tego rodzaju obchody stały się głównym motywem naszego wyjazdu na Filipiny.

W drodze na Golgotę

Przybyliśmy do San Fernando w Wielki Czwartek popołudniu i już wtedy na ulicach można było spotkać osoby biczujące się po plecach i dźwigające duże drewniane krzyże. Punktem kulminacyjnych całych obchodów jest droga krzyżowa prowadząca do Cutud. Gdzie śmiałkowie są przybijani do krzyża. Oficjalnie wydarzenie jest potępiane przez rząd, jednak mocno zakorzeniło się w tutejszej kulturze, stając się jednocześnie atrakcją turystyczną dla miejscowych i zagranicznych turystów. Pierwszym śmiałkiem był Artemio Anoza, który w 1962 roku zapoczątkował tę „tradycję”.

Jak niektórzy mówią takie „ brutalne” obchodzenie Wielkiego Piątku odbywa się w wielu miejscach na Filipinach, jednak ogranicza się to do osób biczujących się. Ludzie krzyżowani są tylko w San Fernando. Jest to dla każdego, który zostanie ukrzyżowany ogromne wyróżnienie i zaszczyt. Tym sposobem wyrażają oni wdzięczność Bogu za całe dobro, które na nich spływa. Nie było konkretnej godziny rozpoczęcia całej uroczystości. Rozstrzał godzin podawanych przez miejscowych był tak duży, że zdecydowaliśmy się już po godzinie 8 rano ruszyć w miasto. Na głównym placu, gdzie znajdowała się filipińska „Golgota” byliśmy po 9. Okazało się ze mamy spory zapas czas. Pochód miał przybyć na wzgórze około południa. Upał dawał się we znaki jednak po to tu przyjechaliśmy aby zobaczyć jak tutaj przeżywa się Wielkanoc. Z każdą godziną coraz bardziej pożądany był cień. Po południu temperatura dochodziła do 33 stopni. Na niebie ciężko było szukać chmur, które mogłyby przynieść ulgę. Na miejsce można dojechać jepneeyem lub tricyclem jednak pod koniec robi się taki tłok że warto wcześniej wysiąść i przejść się kawałek na pieszo. Miejsce w którym krzyżowani są ludzie widać z daleka, to piaszczysty pagórek z trzema krzyżami, drogę do niego wytycza piaszczysty pas pomiędzy barierkami za którymi znajdują się obserwatorzy. Po lewej stroni e znajduje się loża VIP a na prawo podesty na których rozstawione są media. Niesamowitego kolorytu całej drodze z miasta na wzgórze dodają przystrojone domy, kapliczki i tłumy miejscowych gapiów. Miejscowi i przedsiębiorczy Filipińczycy szukali każdej okazji do zarobku. Stworzone zostały zatem podwórkowe parkingi, dziesiątki stoisk oferujących zimną wodę, lody, coca-colę jak również miejscowe rękodzieła – wśród nich bambusowe niezwykle kolorowe wachlarze, kapelusze, sprzęt do biczowania i różańce.Co bardzo ważne – prawie nie było chińskiej tandety i innych pielgrzymkowych pamiątek.


Mapa i plan obchodów

Gdzie warto stanąć?

My staliśmy w pierwszym rzędzie przy barierkach, jednak trzeba brać poprawkę że przed samym wejściem procesji każdy stara się podejść jak najbliżej a dodatkowo co druga osoba ma ze sobą parasolkę które znacznie utrudniają oglądania , a co dopiero fotografowanie. Inną opcją jest loża VIP ( teoretycznie dla dyplomatów i specjalnych gości). W poprzednich latach miejscówkę można było dostać przed rozpoczęciem imprezy bez problemów. Tym razem było jednak inaczej. Próbowaliśmy przekonać strażników, że Jaśminka jest w ciaży i jednak żaden z naszych argumentów nie trafiał do wyobraźni strażników. Próby wejścia na wizytówkę pilocką, studencką legitymację także nie przyniosły rezultatów. Podobno niektórym się udało. My nie mieliśmy tyle szczęścia i pozostało nam pozostać w tłumie. Niezawodnym sposobem na otrzymanie takiej akredytacji jest wizyta w ratuszu w San Fernando na dzień przed rozpoczęciem imprezy. Tam można liczyć na bezproblemowe załatwienie sprawy.

Oczekiwanie na krzyżowanie

Po prawie 5 godzinach oczekiwania w upale i prażącym słońcu doczekaliśmy się wejścia procesji. Spodziewaliśmy się bardziej spektakularnych widoków – było kilka osób przebranych za Rzymian , św Weronika i Maryja, i oczywiście Jezus i dwie dodatkowe osoby. Osoba wcielająca się w postać Jezusa została ukrzyżowana 27 raz. Wszystko wyglądało jeszcze bardziej dramatycznie gdy do ust pokutnika, przystawiono mikrofon. W chwili przebicia jego dłoni i stóp całą okolicę przenikał przeraźliwy krzyk – ból musiał być nie do opisania.

Był portfel, nie ma portfela

Nie od dziś wiadomo, że tłum ludzi to raj dla kieszonkowców. Też się o tym dotkliwie przekonałem. Odszedłem na chwilę od miejsca, które okupowaliśmy od kilku godzin i wtedy na teren zaczęła wchodzić główna procesja. Wyciągnąłem aparat, aby zrobić kilka zdjęć i wtedy poczułem delikatny ruch moich spodni. Odwracam się a tam już kieszeń otwarta a za mną tylko tłum ludzi. Portfel przepadł i nie było żadnych szans, aby dorwać złodzieja. Sprawę zgłosiliśmy do stoiska miejscowej policji. Ci bardzo się sytuacją przejęli i poczęstowali nas zimną wodą, lodami i co chwilę zadawali pytanie czy jeszcze przyjedziemy na Filipiny mimo tego incydentu. Oczywiście, że tak bo to nie bardzo zmienia nasze zdanie o wspaniałych, uśmiechniętych Filipińczykach. Czarne owce są wszędzie. Wraz z portfelem przepadło trochę gotówki, dowód osobisty Jaśminki, moja karta kredytowa( na szczęście druga została w hotelu) i prawo jazdy. Kolejne dwie godziny spędziliśmy na komisariacie, gdzie Panowie sporządzili obszerny raport – który jest wspaniałą pamiątką z podróży, potwierdzającą nasz udział w uroczystości. Zawsze trzeba szukać pozytywów! Gdy oczekiwaliśmy na transport policyjny, który miał nas odtransportować na komisariat co chwilę przychodzili kolejny poszkodowani. W sumie około 15 osób. Wszyscy turyści z zagranicy ich straty były jednak znacznie większe. Jednemu z Japończyków skradziono ponad 1000 dolarów. To by dopiero bolało.

Raport dotyczący kradzieży

 

 

 

 

Ciekawostki :

• Filipińczycy uznają biczowanie się i wędrówkę przez miasto z krzyżem za formę pokuty i żalu za grzechy. Biorą w tym udział tylko mężczyźni. W tym roku ukrzyżowanych było 18 śmiałków.

• Oficjalnie wydarzenie jest potępiane przez rząd.

• To nie jest pokaz siły i odwagi, każdy z pokutników ma na twarzy chustę i dodatkowo koronę cierniową czasem zrobioną z liści palmy lub kwiatów.

• Każdy z uczestników ma na początku ponacinane delikatnie plecy, następnie liną zakończoną ostrymi kawałkami bambusów uderzają się w plecy. Niektórzy z nich mają na bicepsach założone frotki lub kawałki materiałów aby nie poobcierać sobie ramion przy uderzeniach. Pokutnicy chodzą od kościoła do kościoła na boso. Przed świątynią klękają, modlą się, kładą się krzyżem i w tym czasie ludzie stojący pod kościołem uderzają męczenników ich własnymi biczami lub kijami. Po licznych uderzeniach plecy pokutników wyglądają jak wielka rana, plecy ociekają krwią mocząc spodnie. Ci którzy przyodziani sią w białe spodnie pokutują po raz pierwszy. Dodatkowo każdy z uczestników idzie boso, więc nie dość że ma pokaleczone plecy to jeszcze obolałe stopy. Pokutnicy idą małymi grupami, reprezentują różne regiony, stowarzyszenia. Przy oglądaniu takiej procesji należy uważać bo krew rozbryzguje się na wszystko i wszystkich w promieniu ok 2 metrów ( my także zostaliśmy obryzgani krwią ) • Wielki Czwartek i Wielki Piątek to najważniejsze dni Wielkiego Tygodnia na Filipinach. W te dni pozamykane są m.in Centra Handlowe i kantory – co może być poważnym utrudnieniem dla podróżujących.

Komentarz bardzo subiektywny

Święta Wielkanocne są obchodzone tutaj w zupełnie inny sposób niż znaliśmy do tej pory. Dookoła procesji i duchowych wydarzeń były porozstawiane stragany, budki z lodami i napojami które wygrywały wesołe melodyjki . Wyglądało to jak show, ludzie przyszli popatrzeć o w ich wiosce działo się coś innego niż na co dzień, przyszli się pośmiać i powygłupiać . Jednak osoby które poddają się takiej pokucie nie robią tego na pokaz, oni chcą odżałować za swoje grzechy. Przynajmniej ja to tak odebrałam . Być może jest to bardzo subiektywan opinia. Myślę jednak, że całe to wydarzenie miało wiele wspólnego z tym co wydarzyło się prawie 2000 lat temu. Jezus i jego najbliźsi cierpieli patrząc jak umiera na krzyżu, a ludzie dookoła wcale tym faktem nie byli przejęci, ich życie nadal normalnie się toczyło. Podobnie jak tutaj. W tej całej scenerii trzeba na prawdę mocno się skupić aby odnaleźć wśród hałasu, tłumu ludzi, prażącego słońca i ogarniającego zmęczenia głębszy, duchowy sens tych uroczystości .

Nocleg

Warto zaznaczyć, że nie znaleźliśmy w mieście żadnego nomalnego hostelu lub hotelu. 4 hotele, które odwiedziliśmy to najzwyklejsze w świecie domy publiczne gdzie pokoje wynajmuje się na godzinny. My zatrzymaliśmy się w Motelu Tropicana, gdzie oprócz armii karaluchów, na wyposażeniu pokoju było 7 ogromnych luster i przeszklona ściana między prysznicem a pokojem do spania. Wrażenia bezcenne! Gdzie się człowiek nie odwrócił to widział samego siebie. Plusem tego miejsca okazał się duży i czysty plac, gdzie mozna było spokojnie usiąść i zjeść śniadanie lub kolację. Przy okazji obserwując, różne ciekawe pary, które aktualnie zdecydowały się wynająć pokój na kilka godzin. Pościel była jednak świeża, wyprasowana a przyjemność nocowania w tym motelu to koszt 550 peso za 24h (około 45 zł). W drodze do tego miejsca, spotkałem pewnego starszego Pana, który nawiazął ze mną rozmowę po angielsku. Okazało się, że idziemy w tym samym kierunku a po kilku minutach na pytanie: Where are you from? Odpowiedzieliśmy tak samo. Tym samym Adam Stępiński, podróżnik z Warszawy , stał się osobą z którą jeszcze nie raz zejdą się nasze drogi na Filipinach.







Długa droga do celu

Rozpoczęła się nasza długa i jak zakładaliśmy wyczerpująca podróż. Tym razem wyruszyliśmy z Konina, a naszym pierwszym przewoźnikiem był PKP – tutaj podróż bez niespodzianek i żadnych zaskoczeń. W trakcie drogi na lotnisko towarzyszyło nam bardzo dużo myśli. Zastanawialiśmy się jak będzie na pokładzie Emirates, bo to przecież jedna z najlepszych linii lotniczych świata. Po długich i intensywnych rozmyślaniach doszliśmy do wniosku, że klasa ekonomiczna nie może się zbytnio różnić w poszczególnych liniach( no chyba, że porównamy je z Rayanairem lub Wizzerem) Okazało się jednak, że klasa ekonomiczna to nie zawsze to samo. Odprawa poszła nam bez kłopotu. Nasze bagaże ważyły po 7,5kg co można uznać za niezły wyniki dlatego też  jesteśmy z niego dumni: ) Przed przejściem przez kontrolę osobistą przeżyliśmy jednak pierwsze małe rozczarowanie. Z racji zapasu czasu na stoisku Emiratres zaczęliśmy wypytywać o możliwe udogodnienia  w Dubaju ( czekaliśmy tam 12 godzi na na kolejny lot do Hong Kongu). Wtedy dowiedzieliśmy się, iż przy tak długim czasie oczekiwania przysługuje nam darmowy hotel w Dubaju, który wiąże się z wydaniem także darmowej wizy na 24 godziny wartej 80 dirhamów ( około 20 euro). Niestety cały kruczek polegał na tym, że  hotel należy zarezerwować minimum 24 godziny przed odlotem. Przepadło i już nawet na miejscu nic się nie dało z tym zrobić. Przyszło nam zatem spać na lotnisku na bardzo niewygodnych i niedostosowanych do naszego wzrostu leżakach. Ta noc była ciężka i długa! Trochę ponad 5-godzinny lot do Dubaj to już czysta przyjemność. Piękne stawardessy, o krwisto czerwonych ustach i idealnie dopasowanych, niezwykle eleganckich strojach serwowały wszelakie możliwe małe i duże przyjemności na pokładzie.  Co warto zaznaczyć – obsługa samolotu mówiła w 16 różnych językach!

 UWAGA!   Jeżeli ktoś z Was leci Emirates w najbliższym czasie to promocja nocleg i wizę trwa do 6 maja.

Dubaj Duty Free

Strefę odlotów w Dubaju z racji tego, iż czasu mieliśmy sporo, zwiedziliśmy dokładnie. Robiąc zakupy w Duty Free, można między innymi wygrać luksusowe samochody i sporo gotówki. Fajna alternatywa. Oprócz dogłębnej analizy sklepów i kawiarni udaliśmy się do restauracji, w której przysługiwał nam darmowy obiad ( dla wszystkich, którzy przylatują do Dubaju i oczekują minimum 4 godziny na lotnisku). Mając do wyboru Mc’donalda oraz kilka innych barów, zdecydowaliśmy się na restaurację z bufetem w formie szwedzkiego  stołu. Najedliśmy się zatem do  syta, a czas oczekiwania był znacznie przyjemniejszy. Fajnym udogodnieniem są także ogólnie dostępne prysznice, interaktywne mapy wskazujące czas dojścia do konkretnego miejsca no i mimo wszystko te „leżakowate krzesła”, które powinny umilić każdą noc na lotnisku.

Noclegownia w Dubaju

Biba w Hong Kong International Airport

Po 7-io godzinnym locie do Hong Kongu, mieliśmy w planach przejazd do miasta, aby trochę odpocząć i przenocować w hostelu. Kolejne 12-godzin na lotnisku w perspektywie kolejnych 2 dni drogi nie do końca nas przekonywało. Stało się jednak inaczej. Zagadaliśmy ( po angielsku) do przechodzącej obok dziewczyny, a ona do nas, widząc koszulkę -> Śladami Marzeń ? ? To Wy z Polski ? No i tak oto Aneta, podróżniczka z Warszawy stała się naszym współtowarzyszem drogi. Po krótkiej, ale owocnej rozmowie okazało się, że podobnie jak my leci na Filipiny, co więcej, lot do Clark ma o tej samej godzinie tylko inną linią. Gdyby tego było mało, zaledwie 8 godzin przed nami udaje się na Palawan.  Rozumiecie to? Spotykacie przypadkową osobą, a Wasze plany w tak dużym procencie się pokrywają. Skończyło się to wszystko małą imprezką na  lotniskowym terminalu. Do naszej ekipy dołączyły jeszcze lokalne bronksy i Jacek D – towarzysz podróży Anety. Jak nam powiedziała, nigdy nie podróżuje sama, zawsze z Jackiem.  Była to jedna z weselszych nocy na lotnisku jaką przeżyliśmy.

biba w Hong Kongu

Filipiny witajcie !

Powiedzcie – czy nie można się zakochać w kraju, kiedy słyszy się takie słowa :

„ Life style : We are country of smile. But there are some things we take very serious. That’s eating, shopping, partying and eating again”

Na początku, wiadomo – duże miasto, ciągłe przejazdy a na dodatek Filipiny przywitały nas chmurami, przelotnym deszczem i wysoką temperaturą. Ponad 30 stopni!  Wylądowaliśmy w Clark – lotnisku gdzie oprócz stoiska firmowego Air Asia, gdzie można zamówić aromatyczną kawę, nie było nic oprócz kilku baraków na samoloty i szeregu jeepenyów. O tych samochodach które są  symbolem filipińskiej kultury i najbardziej popularnym środkiem  transportu będziemy pisać pewnie jeszcze nie raz. Poczekaliśmy kilkanaście minut na Anetę i ruszyliśmy do Manili. Oczywiście wybraliśmy drogę lekko kombinowaną, ale zdecydowanie tańszą. Jeepneyem dostaliśmy się na stację autobusową, a stamtąd publicznym busem do Manili. Największego miasta w jakim do tej pory byliśmy. Zamiast 450 peso ta trasa kosztowała nas 164 peso:) [100 peso = 7,8zł] Manila to ponad 11 milionowy moloch, przez który przejeżdżaliśmy na stację Pasay ( musieliśmy pokonać prawie całe miasto)  ponad 2 godziny. Kolejny lot mieliśmy dopiero rano, dlatego zdecydowaliśmy się  przenocować w pobliżu lotniska. Pasay to dzielnica położona 15 minut drogi taksówką od Terminala 4 lotniska w Manili.

Gdzie my jesteśmy?

Gdy szukaliśmy hostelu w Pasay, naszą uwagę przykuło że każdy oferuje pokój na godzinny. Na początku tłumaczyliśmy sobie to faktem, ze w pobliżu jest lotnisko. No tak, strudzony wędrowiec przyjeżdża do Manili, ma 3 godziny wolnego i wynajmuje pokój. Coś nie hallo? Wszystkie wątpliwości zostały rozwiane w momencie, gdy wybierając nocą promocję – czyli hotel od 18:00 na 12 godzin. Poproszono nas, abyśmy poczekali 20 minut w „restauracji”. Okazał się ona, poczekalnią. Zwykłą burdelową poczekalnią. W środku dwie, skąpo ubrane Panie i jeden Pan. Obsługa zapewniła nas, że dostaniemy ładny pokój.No i mieli rację, ale dopiero jak się położyliśmy dostrzegliśmy, że dla wzmocnienia doznań na suficie zamontowano ogromne lustro. No tak – znaleźliśmy się w trochę burdelowym pokoju, w trochę burdelowym hotelu w trochę burdelowej dzielnicy. Wszystko potwierdziło się w momencie gdy podczas wieczornego spaceru napotkaliśmy tablicę – reklamującą udogodnienia tego hotelu oraz przeszliśmy obok kilkunastu klubów. W ich wejściu na krzesełkach siedziały skąpo ubrane Filipinki i ponętnie cały czas machając zachęcały nas do wejścia.  Pat Pong w Bangkoku przy tym wymięka! Nasza wycieczka skończyła się na poszukiwaniu kantoru w ogromnym centrum handlowym Maya! Największym jakie kiedykolwiek widzieliśmy! W środku znajdowało się miedzy innymi lodowisko i kilka deptaków. O sklepach już nawet nie wspominamy, warto jednak odnotować, że każde wejście pilnowane było przez dwóch strażników, którzy sprawdzali zawartość bagaży. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Filipiny cz 1 068 Nasz trochę burdelowy hotel

Welcome in Palawan

No i w końcu, w sobotę rano czasu miejscowego,  udało się nam dotrzeć na Palawan. Cała podróż zajęła nam prawie 72 godziny. Lecieliśmy 3 liniami lotniczymi ( Emirates, Air Asia, Zestfly). Dużo i mało.  Czas upłynął nam przyjemnie i wesoło. Filipińczycy zaskoczyli nas swoim uśmiechem. Coś nam się wydaje, że prawdziwa przygoda właśnie się zaczyna!  Puerto Princessa podobnie jak Manila przywitała nas deszczem. Wydawać by się mogło, że coś jest nie tak. Gdzie jest Słońce? Jak jest na Palawanie opowiemy Wam już wkrótce.

 

 

 

 

Śladami filipińskiej pasji – głęboki oddech i ruszamy!

Śladami filipińskiej pasji

Tak  jest! Już 20 marca, pełni entuzjazmu i żądni przygody ruszamy w kolejną podróż śladami naszych marzeń. Tym razem decyzja była spontaniczna, szybka i nawet dla nas zaskakująca. W sytuacji w której jedna z najlepszych linii lotniczych świata czyli Emirates weszła na polski rynek, torpedując go tanimi ofertami lotów zdecydowaliśmy na kolejny podróżniczy projekt. 18 dniowa podróż do Hong Kongu i na Filipiny, dla wielu  ciągle nieodkrytego raju na ziemi, ma oczywiście swój główny cel. Obchody Świąt Wielkiej Nocy, czyli najstarszego i  najważniejszego chrześcijańskiego święta. Chcemy to wszystko zobaczyć na własne oczy, chociaż mamy świadomość, że będzie to krwawa uroczystość.

8 lotów w 18 dni

8 startów i 8 lądowań – jeżeli tak będzie to znaczy, że wszystko poszło zgodnie z planem. Przygotowania do wyjazdu minęły szybko i bez kolizyjnie. Niewątpliwie doświadczenie, które nabyliśmy podczas ostatniego wyjazdu teraz procentuje. Wyjazd będzie inny od poprzedniego. Tym razem jesteśmy ograniczeni lotami i terminami. Dlatego też wyruszamy w podróż z dobrze przygotowanym planem, a może wręcz programem. To dla nas totalna nowość, mimo że jako piloci wycieczek do realizacji programów jesteśmy przyzwyczajeni. Głównym celem naszego wyjazdu jest wizyta w San Fernando – miejscu gdzie ciągle żywa jest tradycja prawdziwej drogi krzyżowej. Krwawe procesje trwają tam od Wielkiego Czwartku, kulminacja przychodzi natomiast w Wielki Piątek.  Szczegółowo opiszemy Wam to na podstawie tego co zobaczymy i sami przeżyjemy.  W planach mamy jeszcze odwiedzić  Wyspę Palawan oraz Północny Luzon.  To będzie zatem intensywne 13-dni na Filipinach. Wszystko zakończymy zwiedzaniem Hong-Kongu i powrotem znów przez Dubaj do Warszawy. Coś mi się wydaje, że ten czas  minie w ułamku sekundy. Wielce prawdopodobne, że tym razem więcej będziemy notować w magicznym podróżniczym zeszycie, aniżeli pisać na blogu. Nie martwcie się jednak –  wszystko nadrobimy i przekażemy Wam wszystko co przeżyliśmy ( no może prawie wszystko).

Wstępna punkty podróży

Kilka słów refleksji…

Teraz nie jestem nawet w stanie przekazać Wam jak bardzo jesteśmy podekscytowani tym wyjazdem. Kolejna podróż Śladami Marzeń za chwilę się zaczyna, to już właściwie godziny. Żyjemy oboje tym wyjazdem, nikt z nas nie spodziewał się, żę tak szybko znów wyjedziemy do Azji południowo-wschodniej. Kierunkiem tej destynacji zaskoczyliśmy wiele osób, ale najbardziej samych siebie. Gdyby ktoś w październiku powiedział mi , że w marcu znów polecę do Azji chyba bym się tylko szroko uśmiechnął i jasno dał do zrozumienia, że nie ma takiej opcji. A tu proszę – życie nas zaskoczyło,  a właściwie najpiękniejsze jest to że sami siebie zaskoczyliśmy. Taka ucieczka od spraw nas otaczających jest czymś pięknym – niby trzeba pisać pracę magisterską, pracować, zaliczać egzaminy ale nie ma takiej rzeczy, której nie można przesunąć. Zatem  w kolejną podróż ruszamy, pełni nadziei, zapału i chęci odkrywania Świata. To nam nie mija – to wręcz wchodzi coraz bardziej w nawyk. Zatem w najbliższym czasie postawimy 2 nowe kropki na mapie świata – pozostało na niej jeszcze wiele pustych miejsc. Na szczęście całe życie przed nami. Więc precz z codzienną zawieszką. Czas na prawdziwe mentolnięcie, wyruszamy w daleką podróż podczas której sami nie wiemy co się wydarzy. Czas na nowe spojrzenie na otaczający nas świat.            

Przytaczając słowa Św. Augustyna – „ Świat jest jak księga, kto nie podróżuje ten czyta jakby tylko jedną stronę”

Dla nas przyszedł czas aby przeczytać kolejnych kilka kartek tej niekończącej sie opowieści. Czas wziąć głęboki oddech i rozpocząć kolejną podróż.

Nowa podróż w nowych koszulkach. Dziękujemy firmie 5gr.pl

 

Ucieeczka przed Zimą