Styl picia – po tajsku

Tajskie „prawie” Zakopane

Wyczytałem gdzieś, że Chiang Mai można uznać za takie polskie Zakopane. Powiem szczerze, że dość odważne to porównanie. Stolica północnej Tajlandii zaskakuje spokojem i niepowtarzalnym klimatem. Stare mury miejskie i kanały wyraźnie wyznaczają granice historycznego miasta, opartego  na planie kwadratu. Niezliczona liczba świątyń buddyjskich sprawia iż możemy poczuć się tutaj jak w religijnym centrum kraju. Jedyne co mogłoby przypominać polska stolicę Tatr to góry! Niesamowite szczyty otaczają całe miasto tworząc niepowtarzalną panoramę. Jest tylko jeden problem – nikt tu nigdy śniegu na oczy nie widział, a białą pokrywa zastąpiona jest nieokiełznaną ścianą zieleni. Dżungla rządzi tutejszą okolicą wraz z rwącymi potokami, które teraz w okresie pory deszczowej przybierają kolor gorzkiej czekolady. Momentami miałem wrażenie, że żywioł ma ochotę wyrwać się z koryta i siać spustoszenie w okolicy! Obok tego wszystkiego żyją ludzie, którym czas płynie tutaj dużo wolniej niż mieszkańcom Bangkoku.

Couchsurfing – nowe znajomości

Dawno nie korzystaliśmy z Couchsurfingu. W Azji jest to sposób na poznanie niezwykle ciekawych ludzi, zebranie nowych doświadczeń i niepowtarzalna przygodę. Jednocześnie w mniejszych miastach jet bardzo mało hostów. W Chiang Mai zdecydowaliśmy się na taki manewr i ostatecznie jedna noc spędziliśmy w domu Jim, która prowadzi szkołę angielskiego. Było to bardzo ciekawe spotkanie, które rozpoczęło się od lekcji gotowania. Jim zaprosiła znajomego kucharza, który nauczył nas przyrządzać Pad Thai – jedną z najbardziej popularnych potraw Tajlandii. Na zajęciach, które odbywały się w jej szkole angielskiego obecni byli także dwaj Francuzi i Japończyk, który generalnie włóczy się po świecie. Towarzystwo okazało się ciekawe i niezwykle wesołe. W tym samym składzie spędziliśmy później całe popołudnie na najbardziej luksusowym basenie w mieście. Nasi gospodarze tam się intensywnie odchudzają. Hotelowy kompleks był całkiem spory i obejmował basen, siłownię i sauny. Jak dla mnie szczególnie ta ostatnia pozycja była rewelacją. Wieczorem załadowaliśmy się do samochodu i udali do miejscowej imprezowni. Generalnie klub miał trochę dziwną jak dla nas zasadę. Można było wnieść swój alkohol, a do rachunku dodawana jest w związku z tym specjalna opłata w wysoskości 200BHT czyli trochę ponad 20zł. Niezła idea, ale myślę, że w Polsce to by nie przeszło, a klub szybko zamieniłby się w żulernię. Wracając do tematu – Jim zabrała ananasowy bimber, który dostałą od któregoś z uczniów. Zapach tego cuda nie należał do najprzyjemniejszych, a ananas był ciężko wyczuwalny. Nie dalibyśmy tego rady przetrawić gdyby nie styl picia z jakim zapoznała nas Jin.

 

Sposób na picie po tajsku :

Do kieliszka wlewamy po połowie wódki i schweppes, następnie wyciskamy limonkę, a kant kieliszka smarujemy solą. Trochę jak tequila, z tym że ostatnim etapem jest wstrząśnięcie i wymieszanie zawartości kieliszka. Szkło zakrywamy zatem całą dłonią, uderzamy z całej siły o ….kolano Wstrząśnięte, nie mieszane jest gotowe do picia. Smak raz słony, raz cytrynowy – w sumie skutecznie zabija smak wódki.